Alfred Elton van Vogt - Krypta ...

Strona startowa
Alfred Elton van Vogt - Krypta Bestii, Alfred Elton van Vogt
 
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

A. E. van Vogt

Krypta Bestii

(przełożyła Ewa Kieruzalska-Gewartowska)

Spis treści

POTWÓR Z MORZA

Stwór wygramolił się z wody i stał przez chwilę, słaniając się jak odurzony na ludzkich teraz nogach. Wszystko zdawało mu się dziwnie niewyraźne; zaćmiony umysł usiłował przystosować się do nowej postaci i chłodnego dotyku mokrego piasku pod stopami.

Z tyłu, od oświetlonej księżycem plaży, dochodził szmer fal. A przed nim...

Było mu dziwnie nieswojo, gdy tak patrzył  przed siebie, w mrok. Czuł niechęć, bezmierną, przygnębiającą niechęć do wyjścia poza linię wody. Dręczący niepokój targnął jego rybie nerwy, gdy uświadomił sobie, że nadrzędny cel nie pozostawia mu innej możliwości, jak tylko iść naprzód. Nigdy dotąd strach nie miał przystępu do jego chłodnego rybiego umysłu, a teraz...

Zadrżał, gdy powietrzem ponurej nocy wstrząsnął chrapliwy, rubaszny śmiech. Ten przyniesiony przez łagodny ciepły pasat, dziwacznie zniekształcony przez odległość, bezcielesny śmiech przeszył półmrok księżycowej nocy z drugiej strony koralowej wyspy. To właśnie ten gardłowy, arogancki śmiech wywołał chrapliwy odzew z  gardzieli potwora. Lodowaty, bezlitosny, szyderczy grymas wykrzywił jego twarz, tak że przez krótką straszliwą chwilę przypominała ona pysk rekina tygrysiego, jego twardy, dziki łeb, ledwie zachowujący ludzki kształt. Stalowe zęby kłapnęły z metalicznym odgłosem jak szczęki rekina atakującego ofiarę.

Dysząc spazmatycznie potwór nabrał powietrza w płuca. Po tej krótkiej chwili częściowego powrotu do pierwotnej, rybiej postaci powietrze wydało mu się dziwnie nieprzyjemnie suche i gorące; doznał przykrego uczucia dławienia, które wywołało męczący atak kaszlu, krztuszenia się oparami białej piany. Wpił się silnymi - ludzkimi teraz - palcami w szyję i stał tak przez straszliwą chwilę walcząc z ciemnością ogarniającą jego umysł.

Brała go dzika furia na tę ludzką postać, jaką przybrał. Nienawidził swego nowego wcielenia - tej bezradnej istoty wyposażonej w ręce i nogi, w małą,  okrągłą,  fatalnie sklepioną czaszkę i w żmijowatą szyję przytwierdzoną nietrwale do niemal solidnej bryły kruchego ciała i szkieletu; w ciało nie tylko nieprzydatne w wodzie, ale prawdopodobnie również bezużyteczne i w innych okolicznościach.

Myśl ta pierzchła, kiedy z napięciem zaczął się wpatrywać w niewyraźne kontury wyspy. Nie opodal ciemność gęstniała fantastycznie w jeszcze głębszy mrok - drzewa! Dalej były też inne skupiska ciemności, ale nie mógł rozróżnić, czy są to drzewa, wzgórza... czy budynki.

Jedno z nich z całą pewnością było budynkiem. W otworze niskiego, rozłożystego baraku migotało nikłe żółtopomarańczowe światło. Właśnie wtedy, gdy potwór ogarniał go posępnym wzrokiem, w otworze przesunął się jakiś cień, przesłaniając światło. Cień człowieka!

Ci biali zdecydowanie przewyższali aktywnością ciemnoskórych krajowców z okolicznych wysp. Jeszcze nie zapadł świt, a oni już byli na nogach i szykowali się do pracy.

Potwór prychnął z raptowną głuchą złością na samą myśl o tej ich pracy; zapiekło go to żywym ogniem. Jego usta wykrzywiły się w odrażającym grymasie niepohamowanego gniewu na te ludzkie istoty, co ośmielają się polować na rekiny i zabijać je.

Lepiej niech się trzymają lądu i żyją tam, gdzie ich miejsce. Bezkresny żywioł - morze - nie jest stworzony dla tego gatunku, a ze wszystkich stworzeń morskich to właśnie rekiny - władcy - są święte, nietykalne. Nie wolno na nie ciągle urządzać polowań! Samoobrona to pierwsze prawo natury.

Warcząc przez zęby z niewypowiedzianą furią potwór szedł wielkimi krokami wzdłuż ciemnoszarego brzegu, a potem skierował się w głąb lądu, prosto w kierunku żółtego światła migoczącego blado w przedświcie wczesnego poranka.

Niknący opasły księżyc żeglował na falach ku zachodowi, gdy Corliss dźwignął swe zwaliste cielsko i wspiął się stromym urwiskiem z tego miejsca nad brzegiem morza, gdzie się mył, w stronę kuchni. Idący przed nim Holender Progue przestąpił próg chaty, a jego potężna sylwetka przesłoniła mdłe żółte światło żarówki.

Corliss usłyszał jego przenikliwy ryk:

- Co, śniadanie jeszcze nie gotowe?! Tylko byś spał na okrągło, ty obiboku zasmarkany!

Corliss zaklął w duchu. Właściwie to nawet lubił tego potężnie zbudowanego Holendra, jednak czasami był on irytujący wskutek poryw-czego, groźnego usposobienia.

- Zamknij się, Progue! - zawołał ostro. Progue odwrócił się w drzwiach i burknął:

- Jestem głodny, szefie. Niech cholera weźmie tego londyńskiego cwaniaka za to, że każe mi czekać! Ja... - urwał.

Corliss widział, jak tamten  rozgląda się na boki. Oczy lśniły mu  słabym żółtym blaskiem, gdy patrzył na bladą, bezkrwistą kulę księżyca.

- Powiedz mi, Corliss, jesteśmy tu wszyscy, prawda? - W jego głosie brzmiał dziwnie natarczywy ton. - Cała szesnastka? Tu, po tej stronie wyspy?

- Tak było jeszcze przed chwilą - odpowiedział Corliss ze zdziwieniem. - Widziałem całą bandę, jak się gramolili z baraku i szli się myć. A bo co?

- Popatrz na księżyc - rzucił Progue nerwowo. - Może zrobi to jeszcze raz.

Jego ogromne ciało aż zesztywniało, tak intensywnie wpatrywał się w księżyc; Corliss na chwilę zdusił więc w sobie wszelkie pytania. Podążył śladem jego wzroku.

Sekunda wlokła się za sekundą; do duszy Corlissa wkradło się pełne grozy uczucie niesamowitości. Widoczna na pierwszym planie wyspa jawiła się ciemnym kształtem z wyjątkiem tego miejsca, gdzie posępna biała ścieżka księżycowa biegła w gęstym, mrocznym pokosie w głąb cichego, ciemnego lądu.

Za wyspą widać było ciemny błysk wód laguny, za nią ciemniejszy jeszcze ocean, a w oddali, na bezkresnych wodach tajemniczy blask księżyca kładł świetlną drogę.

Był to niesamowity widok - ta noc pod ciemnobłękitnym niebem Południa. Plusk fal o nadbrzeżny piasek; daleki, stłumiony, posępny ryk fal, które waliły z niespożytą siłą o płytko zanurzone skały otaczające wyspę poszczerbionym pierścieniem ochronnym. Fale zaś, widoczne w ciemności jako długa, rozpryskująca się, połyskliwa biel, niczym pokruszone szkło, kłębiły się i opadały, pękały i nacierały, ryczały i łomotały, w odwiecznym zawziętym boju morza z lądem.

A ponad nimi wisiało nocne niebo; księżyc, tak jasny i blady, z wyglądu nasycony, opuszczał się leniwie za ocean, na zachód.

Corliss z wysiłkiem oderwał wzrok od morza, kiedy Progue odezwał się półszeptem:

- Mógłbym przysiąc... przysięgam, że widziałem sylwetkę mężczyzny w świetle księżyca.

Corliss uwolnił się spod uroku tego wczesnego poranka.

- Wariat - mruknął. - Człowiek tutaj, na tym odludziu? Na Pacyfiku? Masz halucynacje.

- Możliwe - mruknął Holender. - Rzeczywiście, jeśli tak rzecz ująć, wygląda to na szaleństwo. - Odwrócił się niechętnie. Corliss poszedł za nim na śniadanie.

Potwór zwolnił instynktownie, gdy żółtopomarańczowe światło ze szpary pod drzwiami zalało mu stopy. Wewnątrz słychać było ludzkie głosy; przytłumiony szmer rozmowy. Dochodziły stamtąd także inne dźwięki i słaba woń nieznanych potraw.

Zawahał się na chwilę, a potem wszedł prosto w krąg bladego światła. Cały spięty, stanął w otwartych drzwiach, wpatrzony swymi rybimi oczami w scenę, jaka się przed nim rozpościerała.

Wokół olbrzymiego stołu siedziało szesnastu mężczyzn obsługiwanych przez siedemnastego.

Właśnie  ten  usługujący,  kościsty  chudzielec,  odrażająca  karykatura  człowieka  w białym zatłuszczonym fartuchu, spojrzał w górę, wprost w oczy wchodzącego.

- A niech mnie! - wykrzyknął - jakiś obcy! Skąd się tu, u diabła, wziąłeś?

Szesnaście głów poderwało się w górę. Szesnaście par oczu mierzyło przybysza chłodnym, twardym wzrokiem, pełnym zdziwienia i domysłów. Pod tymi badawczymi, czujnymi spojrzeniami potwór odczuł nieokreślony niepokój, jakby cień trwogi, lodowate przeczucie, że tych mężczyzn nie będzie można tak łatwo zamordować, jak mu się to wydawało.

Mijały sekundy. Potwór odniósł nagle niesamowite wrażenie, że ma przed sobą nie kilkanaście, ale milion par oczu, wodzących za nim, błyszczących - milion utkwionych w nim badawczych, podejrzliwych spojrzeń. Zwalczył w sobie to uczucie, a wtedy nastąpiła pierwsza przykra reakcja na pytanie małego londyńczyka. Ledwie to nieprzyjemne wrażenie dotarło do jego świadomości, już inny mężczyzna powtórzył pytanie:

- SkÄ…d siÄ™ tu wziÄ…Å‚eÅ›?

Skąd! Pytanie to utorowało już sobie ścieżkę w mózgu potwora. No oczywiście, że z morza. A skądby? Jak okiem sięgnąć, tu, na tym dzikim, mrocznym pustkowiu było tylko morze; jego fale wznosiły się i opadały w nieprzerwanym rytmie, lśniące w słońcu niczym szlifowane klejnoty za dnia, nabrzmiałe i posępne nocą. Odwieczne morze, co szemrze i faluje, skrywając nieodgadnione tajemnice.

- No co - powiedział Progue ostro, zanim Corliss zdążył się odezwać - nie masz języka w gębie? Kim jesteś? Skąd się tu wziąłeś?

- Ja - zaczÄ…Å‚ obcy niezdecydowanie - ja...

Uczuł, że jego rybie nerwy przenika paraliżujący strach. Jak to możliwe, że nie przygotował sobie wcześniej żadnych wyjaśnień? Co powinien odpowiedzieć, żeby rozwiać podejrzenia tych szorstkich, dociekliwych ludzi?

- No, ja - zaczął znów rozpaczliwie, szukając gorączkowo w pamięci zasłyszanych opowieści o tym, co może przytrafić się ludziom. Nasunął mu się obraz łodzi. Skwapliwie podjął próbę: - M... moja łódź... wywróciła się. Wiosłowałem i...

- Wiosłował! - parsknął Progue. Corliss odczuł w głosie potężnego Holendra urazę, jakby to wyjaśnienie obrażało jego inteligencję. - Ty parszywy łgarzu! Wiosłował o tysiące mil od najbliższego portu! Co ty kombinujesz, co? Kogo chcesz nabrać?

- Uspokój się, Progue! - wtrącił się Corliss. - Nie widzisz, co spotkało tego faceta?

Dźwignął swą majestatyczną, imponującą postać z krzesła i obszedł stół. Chwycił z wieszaka ręcznik i rzucił go obcemu.

- Masz, rozgrzej siÄ™.

Odwrócił się do siedzących za stołem:

- Czyż nie widzicie, że on przeszedł piekło? - powiedział na pół oskarżycielsko. - Pomyślcie tylko, płynął w tej wodzie, gdzie aż się roi od rekinów, i przypadkiem trafił na naszą wyspę. Musiał być bliski obłędu. Dlatego trochę mu się pokręciło w głowie, stracił pamięć. Nazywają to amnezją. Masz tu suche ubranie.

Szarpnął z wieszaka parę starych spodni i grubą popielatą koszulę, i przyglądał się, jak przybysz mozolnie się z tym zmaga.

- Patrzcie - odezwał się ktoś - on wkłada spodnie tyłem na przód!

- Sami więc widzicie - surowo stwierdził Corliss, gdy obcy niepewnie naprawił swą pomyłkę - że nie przyszedł jeszcze do siebie. Zapomniał nawet, jak się wkłada ubranie. Dobrze, że chociaż rozumie, co się do niego mówi. Chodź tu - zwrócił się do obcego - siadaj i zjedz coś gorącego. To ci dobrze zrobi po tym, co przeszedłeś.

...Jedyne wolne miejsce znajdowało się na wprost Progue’a. Obcy usiadł tam niepewnie i - równie niepewnie - przysunął sobie pełen talerz, który postawił przed nim kucharz; posługiwał się nożem i widelcem, tak jak zaobserwował, że robili to inni.

- Nie podoba mi się gęba tego faceta! - mruknął Progue pod nosem. - Te jego oczy! Może on jest i teraz słaby na umyśle, ale założę się, że wyrzucili go za burtę z jakiegoś przepływającego tędy statku. Te jego ślepia - aż mnie ciarki przechodzą!

- Zamknij się już! - ryknął Corliss w napadzie nagłej furii. - Żaden z nas nie jest odpowiedzialny za swój wygląd, za co powinieneś Bogu dziękować.

- Ba! - Progue mruczał coś jeszcze po cichu, ale do uszu Corlissa dochodziły tylko poszczególne słowa: - Gdybym to ja był szefem... wierzcie mi, ta załoga... Cholerny błąd... kiedy ja komuś nie ufam, to jest pewne... pewnie mat z jakiegoś parowego trampa... nie mogli z nim wytrzymać, więc wyrzucili go za...

- Wykluczone! - kategorycznie stwierdził Corliss. - Żaden tramp tu nie kursuje. W ogóle nie będzie tu żadnego parowca do czasu przybycia naszego, za pięć miesięcy. Wyjaśnienia tego człowieka, chociaż mgliste, są jednak wystarczające. Płynął łodzią. Wiecie równie dobrze jak ja, że na południe od nas znajduje się kilka większych wysp z nieliczną ludnością tubylczą i paru białymi. Mógł przypłynąć stamtąd.

- Taa! - Krzepka twarz Progue’a poczerwieniała brzydko. Corliss rozpoznał ten rys uporu sprawiający, że czasem potężny Holender był nie do zniesienia. - On mi się nie podoba. Słyszysz, ty?

Przybysz podniósł na niego wzrok; czuł, jak wzbiera w nim głucha wściekłość. We wrogości tego człowieka, jego podejrzliwości dostrzegł niebezpieczeństwo, groźbę, że każdy jego ruch będzie śledzony. Poczuł, że dławi go w gardle dzika nienawiść.

- Tak - warknął - słyszę!

Po czym zerwał się na równe nogi. Błyskawicznym ruchem sięgnął przez stół, chwycił Progue’a za klapy koszuli rozchylającej się na tęgiej szyi - i szarpnął!

Holender zawył z wściekłością, kiedy stalowe mięśnie uniosły go w górę, grzmotnęły nim o stół i jednym zamaszystym ruchem cisnęły, głową naprzód, za drzwi.

Kilka naczyń spadło z brzękiem na cementową podłogę, ale zrobione z mocnej gliny nie potłukły się.

Jakiś mężczyzna powiedział z podziwem w głosie:

- Może i on jest słaby na umyśle, ale teraz wierzę, że mógł przepłynąć taki kawał.

Pośród śmiertelnej ciszy obcy usiadł i zabrał się znowu do jedzenia. W mózgu wirowało mu mordercze pragnienie, by rzucić się na tamtego oszołomionego człowieka i rozszarpać go na kawałki. Z ogromnym wysiłkiem powściągnął tę dziką, palącą żądzę. Zorientował się, że zrobił wrażenie na tych twardych ludziach.

Corlissowi ciążyła ta cisza. Żółtopomarańczowe światło, spływające z lamp zwisających z sufitu, padało niesamowitym, upiornym blaskiem na napięte twarze mężczyzn zebranych wokół stołu z surowego drewna. Ledwie zdawał sobie sprawę, że z okna po lewej stronie sączy się światło poranka, rozlewając się na podłodze matową kałużą.

Z zewnątrz dobiegał odgłos skrobania: to Progue z wściekłością zdzierał z siebie skorupę błota. Czuło się w tym gniew zmieszany z wściekłością, furię gwałtownej, nieposkromionej natury, szalejącej teraz z upokorzenia. Corliss wiedział, że Holender jest nieobliczalny. Zdolny do wszystkiego.

Wstrzymał na moment oddech, gdy nachmurzona twarz Progue’a ukazała się w drzwiach. Mężczyzna wszedł do środka, a jego potężna sylwetka górowała nad otoczeniem.

- Nie zaczynaj znowu, Progue - powiedział ostro Corliss donośnym, rozkazującym tonem - jeśli chcesz zachować mój szacunek.

Holender łypnął na niego straszliwym wzrokiem, z twarzą chmurną i groźną.

- Niczego nie zaczynam. Coś mnie napadło. Ale wciąż nie podobają mi się te jego oczy. I tyle.

Obszedł stół. To dziwne, pomyślał Corliss, że pomimo łatwości, z jaką ten obcy go poskromił, olbrzym nie stracił w oczach pozostałych nic ze swego autorytetu. Nie odnosiło się wrażenia, że Progue wycofał się w strachu, ponieważ było aż nazbyt oczywiste, że nie zna tego uczucia.

Usiadłszy  na  miejscu  Progue  odchrząknął  i  zaczął  ładować  do  ust  jedzenie  w szalonym tempie. Corliss niczym echo powtórzył westchnienie ulgi, jakie wydali pozostali mężczyźni: ledwie słyszalne, jakby słaby syk. Oczyma wyobraźni zdążyli już bowiem ujrzeć barak kucharza rozniesiony na strzępy.

Jeden z mężczyzn - smagły Francuz Perratin - odezwał się pośpiesznie i właśnie ten jego pośpiech wskazywał, że bardziej mu zależy na rozładowaniu napiętej atmosfery niż na powiedzeniu tego, co miał do powiedzenia:

- Szefie, wydaje mi się, że dwóch z nas powinno pójść i sprawdzić, czy ta bestia, którą widzieliśmy wczoraj, wypłynęła. Przysięgam, a le bon Dieu mi świadkiem, że trafiłem ją prosto między ślepia.

- Co za bestia? - zapytał wysoki kościsty mężczyzna o pociągłej twarzy, z końca stołu.

- O czym ty mówisz?

- Widziano ją z łodzi numer dwa - wyjaśnił zwięźle Corliss. - Perratin opowiadał mi o tym wczoraj wieczorem, ale byłem zbyt śpiący. Jakiś wielki potwór z płetwami jak płaszczka.

- Sacre du Nom! - zawołał Perratin - płaszczka to łagodny baranek w porównaniu z tym stworem. Był cały szaroniebieski, a więc ledwie widoczny, i miał długi, groźny pysk rekina i ogon... - urwał raptownie. - Co ci jest, Mądralo? Wybałuszasz gały, jakbyś już kiedyś spotkał takiego potwora.

- Nie, ale słyszałem - odpowiedział niechętnie wysoki kościsty Anglik.

Było coś szczególnego w tonie jego słów. Corliss spojrzał na niego uważnie. Czuł głęboki respekt dla Mądrali Stapleya. Mówiono o nim, że skończył uniwersytet. Jego dawne dzieje okrywała tajemnica, ale nie było w tym nic wyjątkowego: każdy z obecnych tu mężczyzn miał za sobą jakąś przeszłość.

- Może ty tego nie wiesz, Perratin - ciągnął Stapley - ale stwór, jakiego opisałeś, to naturalna postać mitycznego władcy rekinów. Nigdy nie przypuszczałem, że kiedyś usłyszę, iż on naprawdę istnieje...

- Na litość boską! - wtrącił się ktoś - czy mamy słuchać tych bzdur o przesądach tubylców? Mów dalej, Perratin.

Francuz popatrzył na kościstego Stapleya z niemym respektem, jaki dla tego człowieka żywił wraz z kilkoma jeszcze osobami. Ponieważ Stapley milczał, najwyraźniej pogrążony w myślach, Perratin powiedział:

- Denton ujrzał go pierwszy. Ty im o tym opowiedz, Denton. Denton był niewysokim mężczyzną, o bystrych ciemnych oczach. Mówił jak zwykle szybko, urywanym głosem:

- Jak więc powiedział Perratin - podjął wątek - siedzieliśmy w łodzi; wielki płat mięsa dyndał w wodzie na przynętę. Musieliśmy wczoraj wziąć ciemne mięso, wiecie o tym. Wiecie też, jak strachliwe są rekiny, gdy widzą ciemne mięso. No i tak było: krążyły wokół, mało nie oszalały od zapachu, ale wystraszone, bo mięso było ciemne. Naliczyliśmy z piętnaście sztuk. Nagle dostrzegłem błysk w wodzie - i wypłynął ten potwór. W dodatku nie sam: towarzyszyło mu stado ryb-młotów, największych, najgroźniejszych rekinów, jakie w życiu widziałem. Wielkie, potężne, długachne bestie z takimi złośliwymi ...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • rumian.htw.pl
  •  
     
    Linki
     
     
       
    Copyright © 2006 Sitename.com. Designed by Web Page Templates