[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Aleksy Tołstoj Eksperyment inż. Garina I W Paryżu nie brak miejsc, gdzie można dostać smaczny obiad, zamówić butelkę pierwszorzędnego wina, lub Wypić kieliszek starego koniaku nie brak miejsc, gdzie wyrafinowane połączenie win i potraw, niby symfonia, przenika organizm ludzki i przejmuje człowieka rozkoszą, poczynając od koniuszka języka, aż do najskrytszych zakamarków ciała. Lecz w tym okresie nie wiadomo dlaczego, świat przemysłowy zbierał się w porze obiadowej w hotelu „Majestic”. Można tam było spotkać przedstawicieli wszystkich narodowości, prócz Francuzów. Pomiędzy dwoma daniami mówiło się o interesach i zawierało się umowy przy akompaniamencie orkiestry, przy dźwiękach strzelających z hukiem korków od szampana i kobiecej paplaniny. We wspaniałym hotelowym hallu, wysłanym kosztownymi dywanami, w pobliżu szklanego turnikietu, z godnością przechadzał się wysoki mężczyzna o siwej głowie i energicznej twarzy, jak gdyby żywcem przeniesiony tu z bohaterskiej przeszłości Francji. Jegomość ten nosił szeroki, czarny frak, jedwabne pończochy i lakierki, spięte wielkimi klamrami. Był to główny odźwierny, moralny przedstawiciel T–wa Akcyjnego, eksploatującego hotel „Majestic”, Z założonymi za Siebie sklerotycznymi rękoma, przystawał przy szklanej ścianie, gdzie wśród palm kwitnących w zielonych doniczkach publiczność spożywała obiad. W takich chwilach robił wrażenie profesora, pogrążonego w studiach roślin i ryb za szkłem akwarium. To pewna, że kobiety, znajdujące się tutaj, były wysokiej klasy. Niektóre z nich, młodziutkie, olśniewały młodością i blaskiem oczu: błękitnych, anglosaskich, inne — czarnych, jak noc, południowo–amerykańskich, inne jeszcze —francuskich, fiołkowych. Kobiety przejrzałe, ukazywały swą więdnącą urodę w ostrej przyprawie wytwornych tualet. Paryscy krawcy doskonale znają się na rzeczy. Tak, kobietom nie można było zarzucić nic. Lecz starszy portier nie mógł tego powiedzieć o mężczyznach, znajdujących się w restauracji. Skąd, z jakich gąszczy, wypełzli po wojnie ci dobrze odkarmieni, opaśli młodzieńcy, krępi, bezczelnie szykowni, o uwłosionych i upierścienionych palcach, i nalanych krwią policzkach, z którymi z trudem tylko dawała sobie radę brzytwa? Wiecznie podnieceni, wchłaniali od rana do nocy najrozmaitsze trunki. Uwłosione ich palce zgarniały z powietrza pieniądze, pieniądze, pieniądze… Przypełzli tu przeważnie z Ameryki, z przeklętego kraju, który zamierza tanim kosztem zakupić stary, dobry świat, — z kraju, gdzie się stąpa, tonąc po kolana w złocie. II. Przed wejściem do hotelu bezgłośnie stanął Rolls–Royce — podłużna maszyna o palisandrowej karoserii. Odźwierny, brzęcząc łańcuchem, pospieszył ku turnikietowi. Z początku wszedł, trzymając ręce w kieszeniach palta, pożółkły krępy człowiek, w meloniku nasuniętym na oczy. Czarna krótko ostrzyżona bródka zakrywała niemal do połowy jego policzki, a nozdrza mięsistego nosa były rozdęte. Przybyły przystanął, w oczekiwaniu na towarzyszkę, rozmawiającą z młodym człowiekiem, który wyskoczył z za kolumny na widok auta. Skinąwszy mu głową, przeszła przez kręcące się ‘drzwi. Główny odźwierny z miejsca ją poznał: była to słynna Zoe Montrose, jedna z najszykowniejszych kobiet Paryża. Ubrana była w biały wełniany kostium, obszyty na rękawach aż do łokci długim futrem z czarnych małp. Jej mały filcowy kapelusik stworzył wielki Colleau. W ruchach jej przebijała pewność siebie i nonszalancja. Była to piękna kobieta — szczupła, wysoka, o wysmukłej szyi i nieco może za dużych ustach. Jej ciemnoniebieskie oczy o stalowym odcieniu miały wyraz zimnej namiętności. — Zjemy teraz obiad, Rollings? — zapytała mężczyznę w meloniku. — Nie. Chciałbym z nim pomówić jeszcze przed obiadem, Zoe Montrose uśmiechnęła się, jak gdyby pobłażliwie wybaczając mu nieco szorstki ton odpowiedzi. W tej samej chwili do hallu wbiegł młodzieniec, który przed chwilą rozmawiał z Zoe przed autem. Miał on na sobie wytarte, rozpięte paletko, w ręku trzymał laskę i miękki kapelusz. Jego wzburzona twarz była upstrzona piegami. Rzadkie, sztywne wąsiki robiły wrażenie przyklejonych. Najwidoczniej przybyły miał zamiar podać Rollingsowi ręką, lecz ten nie wyjął swojej z kieszeni i rzekł opryskliwie: — Siemionow, spóźnił się pan o cały kwadrans!. — Zatrzymano mnie… Przecież to w naszej sprawie… Najmocniej pana przepraszam… Wszystko załatwione… Oni się zgadzają… Jutro mogą wyjechać do Warszawy. — Jeżeli pan będzie tak wrzeszczał, to pana stąd wyproszą, — rzekł Rollings, wpijając weń wściekłe spojrzenie swych rybich oczu. — Bardzo przepraszam — ja cichutko… W Warszawie będzie już wszystko przyszykowane, paszporty, ubrania, broń i pozostałe… W pierwszych dniach kwietnia przejdą przez granicę… — Idziemy teraz z M–lle Montrose na obiad — przerwał mu Rollings. Pan zaś pójdzie do tych ludzi i powie im, że muszę ich widzieć dziś, o godzinie 5–tej. Niech pan nie zapomni uprzedzić, że jeżeli spotkają mnie z ich strony jakiekolwiek kawały, to zwrócę na nich uwagę policji… III O świcie na rzece Kriestówce przybiła do brzegu łódka 1 zatrzymała się nieopodal szkoły wioślarskiej. Ż łódki tej wyszli jacyś dwaj mężczyźni i tuż nad wodą odbyła się między nimi krótka rozmowa. Mówił właściwie jeden z nich, mówił szorstko i rozkazująco, drugi wpatrywał się w ciemną spokojną toń rzeki. Poprzez skąpe zarośla Kriestowskiej wyspy, poprzez granatowy mrok nocy, zaczynała przeświecać wiosenna zorza. Nie słychać było najlżejszego szmeru, najlżejszego nawet plusku wody. Następnie obydwaj nachylili się nad łódką, — płomyk zapadki oświetlił ich twarze. Z dna łódki wyjęli jakieś paczki i ten, który zachowywał milczenie, zabrał je i znikł w lesie. Ten zaś, który mówił, wskoczył do łódki, odepchnął ją od brzegu i ciszę nocną przerwało miarowe, częste skrzypicie dulek. Sylwetka wiosłującego człowieka zarysowała się niewyraźnie na tle zorzy, lecz wnet zatarła się wśród mroku i cieni przeciwległego brzegu. Lekką fala plusnęła przy klubie wioślarskim. Tej nocy Taraszkin miał dyżur w klubie. Taraszkin był człowiekiem młodym, a że była wiosna, więc miast trwonić szybko mknące chwile życia na sen, siedział nad cicha wodą rzeki, podpierając podbródek kolanami. Miał nad czym się namyślać wśród ciszy nocnej. Już od dwóch lat przeklęci Moskwicze, którzy nawet nie rozumieją, czym jest zapach prawdziwej wody, Moskwicze, trenujący się w moskiewskiej kałuży wraz z żabami, raz po raz zwyciężali wioślarską szkołę zarówno w zawodach pomiędzy pojedynczymi wioślarzami, jak i w zawodach czwórek i ósemek Było to przykre i upokarzające, upokarzające aż do bólu. Lecz sportsman wie, że klęska jest przedprożem zwycięstwa. To przeświadczenie, a także pachnący ostrą trawą i mokrymi drzewami czar wiosennego świtu łagodziły ból i dzięki nim czuł w sobie Taraszkin moc przetrwania wytężonego, uciążliwego treningu, aż do chwili, wielkich czerwcowych zawodów. Widział on, jak przybiła, a następnie odpłynęła łódką, lecz choć zazwyczaj charakteryzował go spokojny i filozoficzny stosunek do życia, to tym razem jednak młody sportsman został zaskoczony pewną okolicznością: oto dwaj mężczyźni, rozmawiający ze sobą na brzegu podobni byli do siebie, jak dwa wiosła. Identyczny wzrost, jednakowe szer0kie palta, jednakowe miękkie kapelusze, nasunięte, na oczy i wreszcie nawet jednakowe ostre bródki. Ale ostatecznie, Republika nikomu nie wzbrania włóczenia się po nocy ze swoim sobowtórem. Taraszkin zapomniałby prawdopodobnie z miejsca o osobnikach z ostrymi bródkami, gdyby nie dziwne zdarzenie, które miała wkrótce potem miejsce w pobliskim lasku, w na wpół rozwalonej willi o oknach szczelnie zabitych dekami. IV Diabli wiedzą, od kiedy ustaliło się mniemanie, że Rosją jest krajem lądowym. Wystarczy spojrzeć na mapę, by się przekonać, że tak nie jest — prawie zewsząd otaczają ją morza. A przecież, prócz tego, wiele jest jeszcze rzek, wiele jezior w głębi kraju. Śmiesznym, doprawdy, wydaje się fakt, że flota rosyjską istnieje dopiero od dwustu lat. Tę flotę zdążył już wykląć za Piotra Wielkiego z ambony klasztornej rudy pop Filka, — oby marnie zginęła, oby wszelki ślad po niej sczezł. Rosyjska wojenna marynarka przeklęta przez popa Filkę, trzy razy zaczynała się budować i trzy razy ginęła. Co się zaś tyczy marynarki handlowej, to ta, w ogóle godna była politowania. Nie była w stanie wywieźć nawet nieznacznej cząstki kolosalnych bogactw Rosji: miliardów pudów chleba, rudy, surowców i milionów metrów kub. drzewa. Należałoby właściwie napluć w brodę, popowi Filce, krzyczącemu z ambony: — „Nasz klasztor nie może okrętów budować, nie znamy się na pływaniu, dobrą jest woda dla Niemców i Anglików, my z przyrodzenia jesteśmy ludzie lądowi, chodzimy w łapciach, okrętów nie potrzebujemy, obejdzie się bez nich!”. Należałoby wpoić w rosyjskiego człowieka miłość do wody i fali, tchnącej orzeźwiającym wiatrem, — wiatr i morze, przestwory oceanów, pstrokacizna i bogactwo życia, wielkie zagadnienia wszechświatowego porozumienia — ot co winno zastąpić ponure dreptanie w łapciach po trzech morgach ziemi. V Tymczasem — dyskutował sam ze sobą Taraszkin, odwracając się nagimi plecami ku słońcu, które się przed chwilą ukazało z za krzaków — Gubispołkom przeznaczył 250.000 na budowę stadionu na Gołodaju, a my w klubie nie mamy czym kaszy okrasić. Dobrze, że tam jest Fizkulturą, niechaj sobie będzie. Tworzymy potęgę morską, a nie mamy 30 czerwońców, żeby nowe wiosła kupić. Nie ma co mówić, — Organizacja!…” Tąraszkin przeciągnął się, mrugnął do słońca i poszedł na klubowe podwórko narąbać drzewa. Zbliżała się szósta godzina. W tej chwili rozległy się kroki i na wilgotnej ścieżce ukazał się, prowadząc rower, Wasyl Wasyliewicz Szelga. Szelga był dobrym sportsmanem i uprawiał najrozmaitsze rodzaje sportu. Muskularny i lekki, średniego wzrostu, o mocnym karku, miał bystre spojrzenie, był zrównoważony i ostrożny. Szelga pracował w policji śledczej, sportem zaś zajmował się dla ogólnego treningu. — Witam, co słychać, towarzyszu? Dziesiątego podnosimy flagę? Czy wszystko w porządku? — pytał, stawiając rower na ganku. — Przyjechałem odetchnąć świeżym powietrzem… Mój Boże, jak tu u was naśmiecone!… Mówiąc to, Szelga zdjął marynarkę, zakasał na swych chudych, muskularnych rękach rękawy i wziął się do sprzątania klubowego podwórka, !zaśmieconego od czasów ostatniego remontu. — Przyjdą dziś chłopcy z fabryki, w ciągu jednej nocy sprzątniemy — powiedział Taraszkin — a jakże tam, towarzyszu, — czy zapiszecie się do naszej szóstki? — Nie wiem, doprawdy, jak mam postąpić — odpowiedział Szelga, popychając beczułkę ze smołą, — z jednej strony Moskwiczom należy zadać bobu, to nasz święty obowiązek, z drugiej zaś — obawiam się, że nie będę miał czasu… Mamy teraz w „Czeka” jedną zabawną sprawę… — Czy znowu jacyś bandyci? — Nie, gdzie tam… kryminalistyka w, międzynarodowym sosie. — Szkoda — odpowiedział Taraszkin. — Gdyby nie to, powiosłowalibyście sobie, towarzyszu. Wyszedłszy na brzeg i obserwując na rzece grę złotych płomyków, Szelga stuknął miotłą o ziemię i zawołał Taraszkina. — Czy nie wiecie, kto tu mieszka w okolicy? — Mieszkają tam jacyś… — Czy nikt nie sprowadził się tu w połowie marca, kiedy rozpoczęliście remont? Taraszkin spojrzał na słoneczną rzekę, podrapał goły brzuch, następnie opalone ramię, jedną nogę potarł o drugą. Uczynił to bynajmniej nie dlatego, ażeby ułatwić sobie proces myślenia, lecz raczej po to, by wypełnić czymś czas, zmarnowany na przypominaniu sobie, czy przeniósł się ktoś w połowie marca do okolicznych willi. Taraszkin. W tym lasku jest opuszczony domek — rzekł. — Cztery tygodnie temu spojrzałem — widzę — z komina dym leci. Myśleliśmy wówczas — że chuligani, czy co… — A czyście widzieli kogoś z tego domu? — Czekajcie—no, towarzyszu, dziś widziałem, najpewniej był to ktoś stamtąd. I Taraszkin opowiedział ze szczegółami o dwóch osobnikach, którzy wylądowali o świcie. Szelga powtarzał automatycznie „Tak, tak” i oczy mu się zwęziły niby szparki. — Chodźmy, pokażesz mi tę willę! — powiedział i ruszył swoim zwyczajem skórzany futerał wiszącego z tyłu rewolweru. VI Willa w brzozowym gaiku wydawała się na pierwszy rzut oka niezamieszkałą, — schody do niej zgniły, leżały na nich zardzewiałe blaty żelaza. Zamknięte na okiennice okna były prócz tego zabite deskami. Na parterze widniały wybite szyby. Na rogach dom porósł mchem. Chwasty sięgały okien. — Macie rację, tu ktoś mieszka — rzekł Szelga, przyjrzawszy się willi z za drzew, i następnie ostrożnie ją okrążając. — Dziś tu ktoś był. Wejście jest przez ganek od tyłu. Lecz po jakiego diabła włazili oknem? Taraszkin, chodźcie no tu, coś tu nie w porządku! Obydwaj podeszli do schodów. Widniały na nich ślady czyichś butów. Na lewo od ganku na oknie zwisała świeżo oderwana okiennica. Okno było szeroko otwarte. Pod oknem na wilgotnym piasku widniały ślady nóg. Siady wielkie,, najprawdopodobniej zostawione przez korpulentnego, rosłego mężczyznę, i inne drobniejsze, wąskie, nieznacznie zwrócone ku sobie. — Na ganku są znowuż inne ślady — powiedział Szelga. Następnie zajrzał do okna, z cicha gwizdnął i zawołał: — Hallo, ojcze! Macie otwarte okienko, uważajcie, bo jeszcze co zginie! — Nikt nie odpowiadał. Z tonącego w półmroku pokoju pachniało czymś słodkawym i niewymownie mdłym. Szelga zawołał głośniej, wgramolił się na parapet okna, wyjął rewolwer i zwinnie wskoczył do pokoju. Pierwszy pokój był pusty, na każdym kroku leżały poobijane cegły, obsypany tynk, podarte gazety. Na pół rozwarte drzwi prowadziły do kuchni. Tu, na piecu, na stołach, na stołkach, stały prymusy, porcelanowe tygle, szklane i metalowe retorty, słoje i skrzynie z preparatami. Jeden prymus syczał jeszcze dogorywającym płomykiem. Szelga znów zawołał. Wzruszył ramionami a ostrożnie uchylił drzwi do sąsiedniego na wpół ciemnego pokoju, którego półmrok gdzie niegdzie przecinały złote promienie, wślizgujące się tu poprzez szpary okienne. — Jest! — zawołał Szelga. Podeszli do żelaznego łóżka w głębi pokoju. Na łóżku leżał na wznak jakiś mężczyzna. Ręce miał przymocowane drutami do prętów łóżka przy wezgłowiu. Nogi związane sznurem. Marynarka i koszula rozdarte na piersi. Głowa w sposób nienaturalny przechylona w tył, bródka ostro sterczała do góry. — Zdrowo! — powiedział Szelga, rozpatrując z bliska ranę pod piersią zamordowanego, z której sterczał zatopiony po rękojeść fiński nóż. — Torturowano go… widzicie. — Towarzyszu Szelga, przecież to ten sam, co łódką przybił do brzegu. Zabito go niespełna półtorej godziny temu. — Zostańcie tu, Taraszkin, pilnujcie, ale proszą nikogo nie wpuszczać — powiedział Szelga. A po kilku minutach telefonował z wioślarskiego klubu. — Patrole na dworcach… zrewidować pasażerów… Policję do hoteli. Sprawdźcie tożsamość wszystkiej, którzy powrócili pomiędzy 7–mą a 8–mą z rana. Przyślijcie tu jak najspieszniej ajenta i psa!… VII W międzyczasie Szelga rozpoczął na własną rękę szczegółowe oględziny willi, poczynając od strychu. .Wszędzie przewracały się śmiecie, odłamki szkła, skrawki tapet, zardzewiałe puszki od konserw. Okna zasnuła pajęczyna, w kątach gnieździła się wilgoć. Willa ta została rzucona na pastwę losu jeszcze w 1918 roku. Jedynie w kuchni i w pokoju z żelaznym łóżkiem znać było, że tu ktoś zamieszkiwał. Nigdzie natomiast niepodobna było odnaleźć śladów jakiegokolwiek chociażby najbardziej prymitywnego komfortu, nigdzie resztek jedzenia. Jedynie w kieszeni zamordowanego znalazł Szelga kawał kiełbasy i parę bułek. To pewna, że w domu tym nikt nie mieszkał, lecz że przyjeżdżano tu co pewien czas, by zajmować się czyimś, co powinno być szczelnie ukryte przed okiem ludzkim. Taki wniosek wysnuł Szelga po ukończeniu pierwszej rewizji. Dalsze badania wykazały, że w kuchni przygotowywano jakiś chemiczny preparat. Szelga wykrył w cynkowych skrzynkach większą ilość siarki, aluminium, tlenki żelaza, sód metaliczny i żółty fosfor. Niektóre substancje były zupełnie Sżeldze nieznane. Po zbadaniu szczypty popiołu na żelaznej blasze i po przejrzeniu kilku książek o zagiętych rogach, traktujących o chemii nieorganicznej, Szelga wysnuł wniosek, że zabity zajmował się najbardziej niewinną rzeczą pod słońcem: pirotechniką. Ten ostatni wniosek zaskoczył go; na próżno szukał rozwiązania dręczącej tajemnicy, badając ponownie ubranie zamordowanego. Gdy również i te powtórne oględziny zawiodły, ajent przystąpił do badania zagadki od innej strony. — Ślady nóg pod oknem świadczyły o tym, że morderców musiało być dwóch i że przedostali się oni do willi przez okno, ominąwszy drzwi wejściowe i narażając się w ten sposób na nieunikniony opór, gdyż człowiek w willi nie mógł słyszeć trzasku wyrwanej okiennicy. Celem ich przeto musiało być zdobycie czegoś, co stanowiło dla nich olbrzymią wartość, przy czym postanowili osiągnąć ten swój cel za wszelką cenę, nawet za cenę życia. Trudno było przypuszczać, że motywem zbrodni była zwykła chęć zemszczenia się na tym oto leżącym człowieku, gdyż znacznie łatwiej możnaby tego dokonać gdzieś na pustkowiu, z ukrycia. Również i położenie zamordowanego na łóżku świadczyło o tym, że przed śmiercią był on nieludzko torturowany, że ktoś bestialsko przypalał go cygarem, wykręcał mu ręce i zamordował go nie od razu, lecz pokłuwszy go uprzednio na całym ciele — zapewne ostrzem noża. A więc jeśli tak, to mordercy widać chcieli, ażeby ich ofiara zeznała im coś, czego w żaden sposób mimo tortur zamordowany powiedzieć im nie chciał. Czegóż więc żądali odeń? Pieniędzy? Z trudem dałoby się pomyśleć, że ktoś, kto udaje się w nocy na miasto do odosobnionej willi, ażeby zajmować się tam pirotechniką — zabiera ze sobą pieniądze. Bardziej prawdopodobne było, że mordercy chcieli raczej wydobyć zeń pewną tajemnicę, tajemnicę związaną z jego nocną pracą w tej willi. Pod wpływem tego rozumowania Szelga przystąpił do ponownego badania kuchni. Nie zadowoliwszy się dotychczasowymi badaniami, ajent odsunął od ściany skrzynki i to właśnie dało nadspodziewane wyniki. Tuż pod skrzynkami znajdował się otwór, nakryty wiekiem, prowadzący wprost do pewnego rodzaju piwnicy, jakie na wsi często się urządza pod kuchniami, celem przechowywania zapasów. Taraszkin zapalił świecę i położył się na brzuchu, oświetlając w ten sposób tchnące wilgocią podziemie. Szelga zaczął się doń ostrożnie spuszczać po szczeblach przegniłej drabinki. — Chodźcie—no tu ze świecą! — zawołał nagle. — Oto, gdzie on miał swoje prawdziwe laboratorium. Wielka piwnica zajmowała niemal całą przestrzeń pod willą. Wzdłuż ceglanych murów stało kilka stołów, skleconych naprędce z nieheblowanych desek, stały tu również balony z gazem, niewielki motor i dynamo, obok zaś znajdowało się kilka szklanych wanien, przeznaczonych do elektrolizy i leżały narzędzia ślusarskie. Na stołach widniały szare kupki popiołu. — E, tu nie o pirotechnikę chodziło — z pewnym zdumieniem wyrzekł Szelga, rozpatrując oparte o ścianę kawały drzewa i blaty żelaza. Zarówno jedne, jak i drugie, w wielu miejscach były prześwidrowane, a niektóre rozcięte przez pół. Przepołowione i prześwidrowane kawałki drzewa czyniły wrażenie zwęglonych po brzegach. Szelga zaczął się pilnie przypatrywać jednej z grubych desek dębowych. Widniały na niej otwory a promieniu jednej dziesiątej milimetra jak gdyby od ukłucia igłą. Pośrodku deski szedł napis wielkimi literami: „P. Garin!” Szelga odwrócił deskę i na odwrotnej stronie ukazały się te same słowa. Jakimś niezrozumiałym sposobem gruba deska była przepalona tym napisem na wskroś. — Do diabła! — rzekł Szelga — ten Garin zajmował się tu w każdym razie nie pirotechniką, to pewna. — Towarzyszu Szelga, a to co znowuż? — zapytał Taraszkin, pokazując zrobioną z jakiejś substancji piramidkę, o wysokości kilku cali i mającą około dwóch cali u podstawy. — Gdzieście to znaleźli? — Tam jest pełna skrzynia tego. Pokręciwszy w palcach i powąchawszy piramidkę, Taraszkin postawił ją na skraju stołu, wetknął w nią płonącą zapałkę i stanął w najdalszym kącie piwnicy. Zapałka niebawem spłonęła do końca i piramidkę w mgnieniu oka objął niebieski oślepiający płomień. Snopy światła buchały w ciągu pięciu przeszło minut, przy czym paląca się substancja nie wydawała najmniejszego zapachu. — Radziłbym tego rodzaju doświadczeń unikać — powiedział Szelga — ta piramidka mogła się okazać gazową świecą, a wówczas nie wyszlibyśmy z tej piwnicy żywi. Lecz, ostatecznie, co wiemy o tej całej sprawie? Po pierwsze, możeby z całą pewnością stwierdzić, że mordercami nie kierowała ani zemsta, ani cele rabunkowe. Po drugie — znamy nazwisko zabitego, które brzmi: P. Garin. Sądzicie może, Taraszkin, że Garinem mógł być ten, który odjechał w łódce? Ja sądzę, że nie. Nazwisko na desce napisał Garin osobiście. Z punktu widzenia psychologii, nie ulega to najmniejszej wątpliwości. Gdybym stworzyć coś nadzwyczajnego, coś niebywałego, wówczas w uniesieniu, w porywie pierwszego zachwytu podpisałbym się z pewnością swoim własnym nazwiskiem, nie zaś pańskim. Wiemy, że zamordowany pracował w laboratorium, a więc on to właśnie był wynalazcą tj. człowiekiem, noszącym .nazwisko P. Garin. Szelga opuścił wraz z Taraszkinem podziemie i usiadł na słońcu na ganku, w oczekiwaniu ajenta policyjnego i psa. VIII Do okienka, przeznaczonego do nadawania depesz zagranicznych, wsunęła się tłusta, czerwona ręka i zawisła w powietrzu, trzymając pomiędzy drżącymi pakami telegraficzny blankiet. Urzędnik wziął blankiet, lecz nie od razu zrozumiał treść napisu, — coś mu przeszkadzało, co — nie potrafił sobie uświadomić. Spojrzał jeszcze raz na rękę i skonstatował, iż ręka ta posiada tylko cztery palce. „Brak piątego palca!” pomyślał telegrafista i przeczytał blankiet: „Warszawa, Marszałkowska 193, Siemionow. Zlecenie wykonane tylko w połowie, inżynier odjechał, dokumentów nie wydostałem, Czekam na dalsze zlecenia. Staś”. Telegrafista podkreślił czerwonym ołówkiem słowo — Warszawa. Następnie stanął, zasłaniając sobą okienko i poprzez kratę zaczął się przypatrywać nadawcy depeszy. Był to masywny, niemłody już człowiek, o ziemistej cerze, nalanych policzkach. Wiszące sumiaste Wąsy przykrywały mli usta. Oczy, a właściwie szparki, schowane pod spuchniętymi powiekami, były niemal zupełnie niewidoczne. Na ogolonej głowie człowiek ten nosił aksamitny brązowy kaszkiet. — O co chodzi? — zwrócił się szorstko do urzędnika. — Niech pan prędzej załatwi depeszę. — Ta depesza jest szyfrowana — odpowiedział telegrafista. — Skąd znowuż szyfrowana? Bzdury pan wygaduje, zwyczajna handlowa depesza i jest pan obowiązany tę depeszę przyjąć. Zaraz panu pokażę zaświadczenie, jestem urzędnikiem polskiego konsulatu, będzie pan odpowiadał za takie traktowanie publiczności! — Żółty jegomość ogromnie się zaperzył, policzki mu się trzęsły, a słowa, wyrzucane ze złością, przypominały szczekanie, lecz ręka o czterech palcach, oparta na okienku, nie przestawała bojaźliwie drgać. — Każdy obywatel u nas musi stać na straży interesów państwa — odpowiedział telegrafista. — Widać przecież od razu, że to nie handlowa depesza; tylko szyfrowanej polityczna. — Mówiąc to, telegrafista się uśmiechnął. Żółty jegomość krzyczał i gorączkował się coraz bardziej, tymczasem, korzystając z zamieszania, jedna z urzędniczek niepostrzeżenie zaniosła depeszą do Szelgi, który; tego dnia przeglądał na poczcie wszystkie nadawane depesze. Po przeczytaniu słów „Warszawa, Marszałkowska”, Szelga wyszedł z za przegródki na salę, stanął za piecami rozgniewanego nadawcy i dał znak telegrafiście. Tamten spojrzał pogardliwie na swojego klienta, powiedział kilka zjadliwych uwag o panach szlachcicach i zaczął wypisywać kwit. Polak sapał z wściekłości i skrzypiał lakierowanym obuwiem. Szelga uważnie przypatrywał się jego wielkim nogom, następnie podszedł do dyżurującego ajenta i rzucił krótkie: — Nie spuszczaj z oka! Wczorajsze badania z psem policyjnym nie dały żadnych wyników, ślady prowadziły od willi aż do rzeki Kriestówki. Tu mordercy, widać, wsiedli do łódki i wszelki ślad po nich zaginął. Również i dzień wczorajszy nie przyniósł nic nowego. Zbrodniarze znajdowali się według wszelkiego prawdopodobieństwa w Leningradzie, gdzie znaleźli sobie doskonałą kryjówkę. Przegląd depesz również nie dał żadnych wyników. Dopiero ta ostatnia — do Warszawy — wydawała się nieco podejrzaną. Tymczasem telegrafista wręczył nadawcy kwit, ten zaś zaczął szperać po kieszeniach i wreszcie wyjął drobne. W tej samej chwili do okienka podszedł z blankietem w ręku przystojny człowiek o ciemnych oczach, z bródką, i czekając, aż się uwolni miejsce przy okienku, nieżyczliwie przyglądał się brzuchowi rozindyczonego jegomościa. Nagle Szelga zauważył, jak człowiek ż bródką zmienił się na twarzy: spojrzenie jego padło na rękę o czterech palcach. Po chwili spojrzenia obydwu nieznajomych skrzyżowały się. Polak szeroko rozwarł usta i spuchnięte powieki niesamowicie uniosły się. W jego mętnych oczkach malowało się obłędne przerażenie. Twarz przybrała odcień ołowiu i zmieniła się w mgnieniu oka niby u potwornego gigantycznego kameleona. Nagle Szelga przypomniał sobie… Willa nad rzeką… laboratorium… Szelga ujrzał wyraźnie, że ma przed sobą tego samego człowieka, którego zamordowano wczoraj w samotnej willi… Ajent skamieniał i stracił bezpowrotnie kilka bezcennych sekund. Otyły Polak wydał bowiem w tej chwili ochrypły okrzyk i rzucił się z błyskawiczną szybkością ku wyjściu. Ajent, któremu rozkazano jedynie śledzić z daleka, przepuścił grubasa bez przeszkód i dopiero po chwili wyruszył w ślad za nim. Tymczasem zamordowany, a raczej jego sobowtór, pozostał przy okienku. Jego zimne oczy nie wyrażały nic prócz zdumienia. Gdy Polak znikł, wzruszył ramionami i podał blankiet. „Paryż, bulwar Batignolles, Poste restante, Nr 555. Niezwłocznie przystąpić do analizy, gatunek podwyższyć o 50%, około 15–go maja czekam na pierwszą przesyłkę”. — Depesza dotyczy prac naukowych, prace prowadzi mój kolega, wysłany do Paryża przez Instytut chemii nieorganicznej, — powiedział nadający depeszę, widząc niewyraźną miną telegrafisty. Następnie człowiek z bródką wyjął powoli i metodycznie z kieszeni papierośnicę, postukał papierosem o pudełko i ostrożnie zapalił. Wówczas Szelga uprzejmie zwrócił się do niego: — Czy może mi pan udzielić chwili rozmowy? Nieznajomy rzucił nań bystre spojrzenie, opuścił powieki i odpowiedział z równym ugrzecznieniem: — Proszę bardzo! — Jestem ajentem policji kryminalnej — rzekł Szelga, wyjmując legitymację — może poszukamy wygodniejszego miejsca do rozmowy. — Czy chce mnie pan zaaresztować? — Myli się pan, bynajmniej. Pragnę tylko pana uprzedzić, że Polak, który przed chwilą stąd uciekł, zamierza zabić pana tak samo, jak wczoraj na Kriestowskiej wyspie zabił inżyniera Garina. Człowiek z bródką przez chwilę się namyślał. Wiadomość, zakomunikowana mu przez Szelgę, zdawało się, że nie zrobiła na nim żadnego wrażenia. Był nadal uprzejmy i zachowywał spokój. — Więc zgoda, chodźmy, mam kwadrans wolnego czasu. Na ulicy, tuż przy urzędzie pocztowym, podbiegł do Szelgi agent, czerwony i podniecony. — Towarzyszu Szelga, uciekł! — U licha! Dlaczegoście go wypuścili? — Czekał na niego samochód przy wyjściu! — A gdzież wy macie swój motocykl? — Tu leży — odpowiedział agent, wskazując na leżący w odległości sto kroków motocykl — dopadł i, trach nożem w oponę. Gwizdnąłem. A on wskoczył do auta, dodał gazu i tyle go było widać! — Czy zauważyliście numer auta? — Nie. — Odpowiecie za to niedbalstwo! — Kiedy to nie moja wina, towarzyszu, numer był umyślnie zasmarowany błotem, czy czymś. — Dobrze, idźcie do biura, za pięć minut tam będę! Szelga podążył za człowiekiem z bródką. Przez pewien czas obydwaj milczeli. Gdy skręcali na bulwary Profsojuzów, Szelga rzekł: — Jest pan zdumiewająco podobny do zabitego. — Niejednokrotnie już mi o tym mówiono. Nazwisko moje brzmi — Piankow–Pitkiewicz — z uprzedzającą grzecznością odpowiedział człowiek z bródką. — We wczorajszych pismach wieczornych przeczytałem o morderstwie Garina. To straszne! Znaliśmy się dobrze. Dzielny człowiek, wspaniały chemik. Często odwiedzałem jego laboratorium na Kriestowskiej wyspie, Garin pracował nad wielkim wynalazkiem z dziedziny chemii wojennej. — Jak pan myśli, czy to morderstwo jest dziełem jakiegoś pojedynczego człowieka? — Nie myślę! Moim zdaniem, ma ono o wiele ważniejsze podłoże. Wiadomość o pracach Garina przedostała się nawet do prasy amerykańskiej. Niejedno państwo mogło się nimi zainteresować. IX Na bulwarze Szelga zaproponował, by się zatrzymać. Obaj usiedli na ławce. Ulica była pusta. Gdzieś w oddali senny stróż zamiatał jezdnię. Szelga wyjął z teki wycinki z rosyjskich i zagranicznych pism i rozłożył je na kolanach. — Mówi pan, że Garin pracował w dziedzinie chemii. Wiadomości o nim dotarły do prasy zagranicznej. Coś niecoś tu się zgadza z pańskimi słowami, lecz są tu także niektóre punkty niejasne. Niech pan przeczyta: ,,…W Ameryce wzbudziły wielkie zainteresowanie prace pewnego rosyjskiego wynalazcy. Przypuszczają, że wynaleziony przezeń materiał wybuchowy posiada najbardziej potężną siłę niszczycielską spośród wszystkich dotychczas znanych”. Pitkiewicz uśmiechnął się. — To dziwne — nie wiem… Mam wrażenie, że to nie dotyczy Garina. Szelga podał mu drugi wycinek. ,,….W związku z mającymi się odbyć wielkimi manewrami floty amerykańskiej na Oceanie Spokojnym w parlamencie zwrócono się z zapytaniem do Ministerstwa Spraw Wojskowych, czy wiadomo ministerstwu o przyrządach, obdarzonych olbrzymią siłą niszczycielską, które skonstruowano ostatnio w Rosji. Zwrócono uwagę na to, że ministerstwo powinno zainteresować się tym zarówno ze względu na wzmożoną gotowość wojenną krajów nadbałtyckich, jak i ze względu na niedawną rosyjsko–japońską przyjaźń…” — Ciekawe — powiedział Pitkiewicz i wziął od Szelgi trzeci wycinek. „…Tak zwany król chemiczny miliarder Rollings wyjechał do Europy. Odjazd ten jest związany z organizacją trustu fabryk, opracowujących produkty węglowej smoły i soli kuchennej. Ten chemiczny władca będzie pogróżką dla wszelkich usiłowań zachwiania równowagi światowej i zmusi Sowiety do namyślenia się nad możliwością dalszego kontynuowania niszczycielskiej propagandy. Pitkiewicz z lekka się zasępił: — Tak, nie ulega wątpliwości, że ma to związek ze sprawą, którą zajmował się Garin. Bardzo możliwe, że morderstwo znajduje się w ścisłym związku z powyższą wzmianką. ...
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plrumian.htw.pl
|