Antologia Ksiega strachu Tom 1 ...

Strona startowa
Antologia Ksiega strachu Tom 1 (www.cuwroclaw.blogspot.com), Biblioteka Konesera
 
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 

Księga strachu

Tom I



2007

Wydanie polskie

Data wydania:

2007

 

Projekt okładki:

Jakub Jabłoński

 

Opracowanie graficzne okładki:

Studio Libro

 

Wydawca:

Agencja Wydawnicza RUNA

00-844 Warszawa, ul. Grzybowska 77 lok. 408

tel./fax: (0-22) 45 70 385

e-mail: runa@runa.pl

 

ISBN: 978-83-89595-39-3

 

Wydanie elektroniczne:

Trident eBooks

Ewa Białołęcka

Drzwi do...

Klatka schodowa w tym domu była jak z obrazka.

Piotr widział kiedyś taki obraz w galerii, choć po latach nie mógł sobie przypomnieć nazwiska autora. Z pewnością nikt znany. Pamiętał za to doskonale bure światło, wylewające się wprost na widza przez wysokie, wąskie okno nad drzwiami wejściowymi. Kojarzyło się z otworem strzelniczym, tym bardziej że kąty przedstawionego na płótnie pomieszczenia ginęły w półmroku. Pędzel artysty niedbale wyłowił ze zgaszonych czerni zarys poręczy, jeden czy dwa stopnie i jakieś graty w rogu – równie dobrze mógł to być połamany parasol, jak i łapy pajęczego stwora. Ni to surrealizm, ni to zła pocztówka z pofabrykanckiej Łodzi.

Wstępując na schody, Piotr zamknął na moment oczy, by się pozbyć świetlistych kręgów, wirujących pod czaszką. Na półpiętrze czekał umówiony właściciel mieszkania. Siedział na parapecie, kopcąc smrodliwego papierosa. Nieogolony, z tłustymi kosmykami opadającymi na uszy, jak ulał pasował do niechlujnej klatki schodowej.

– Szanowanie – odezwał się, rzucając niedopałek na podłogę i rozcierając podeszwą. – Pan mieszkanko oglądnąć?

– Taa... Dzień dobry.

Indywiduum zabrzęczało pękiem kluczy, wchodząc wyżej na piętro. Na drzwiach w kolorze starej musztardy wisiały dwie wizytówki.

– Tam ktoś jeszcze mieszka? – spytał Piotr dość ostro, podczas gdy facet męczył się z trzema zamkami.

– Tylko przedpokój wspólny – zapewnił tamten skwapliwie. – Wie pan, przedwojenne, dzielone. Obejrzysz pan, przypasuje – weźmiesz, nie podpasuje – to nie. Mnie tam wszystko jedno.

Rzeczywiście, za „pancernymi” drzwiami ukazał się wąski korytarzyk, służący jednocześnie za skład rzeczy niepotrzebnych. Stał tam fragment starej meblościanki, pusty kwietnik i jakieś kartony. Wyżej ściany „zdobiły” przypięte pineskami tandetne reprodukcje – Piotr otrząsnął się ze wstrętem. Na brązowych drzwiach w głębi odcinał się wyraźnie napis K+M+B 2007, natomiast te, przed którymi stanął niechlujny facecik, pyszniły się drewnianym krucyfiksem, przymocowanym starannie taśmą klejącą.

– Pojebało babę! – warknął ze złością, zrywając krzyżyk. Zrobił ruch, jakby chciał cisnąć nim o ścianę, ale w ostatniej chwili zmienił zamiar i odłożył go na szafkę. – Durna bździągwa! – burczał. – Nic, tylko do kościoła lata i od tego pewno już do reszty ocipiała.

Sąsiedztwo fanatyczki, być może słuchającej Radia Maryja na cały regulator, zdecydowanie Piotrowi się nie uśmiechało, ale postanowił przynajmniej obejrzeć lokal.

Mieszkanie było kawalerką, co zgadzało się z opisem w ogłoszeniu, za to zapowiadana łazienka okazała się klitką z brodzikiem, upchniętym na siłę tuż obok klozetu, oraz odrapanym bojlerem, niby wygasłym kotłem piekielnym.

We wnęce kuchennej tłoczyły się blaszany zlew i dwupalnikowa kuchenka.

Pokój był kwadratowy, wysoki, nawet według rozpasanych przedwojennych standardów. Wydawał się dość obszerny, być może dlatego, że umeblowanie było wręcz spartańskie. Stół, dwa krzesła, wąska szafa, stojąca ni w pięć, ni w dziewięć dokładnie pośrodku ściany, a po przeciwnej stronie nie pierwszej młodości wersalka. Parkiet skrzypiał swojsko pod nogami.

Jednakże pomieszczenie sprawiało całkiem miłe wrażenie, może z tego powodu, że było bardzo jasne. Piotr podszedł do wysokiego okna, by sprawdzić położenie słońca. Tak jak przypuszczał, kawalerka leżała na osi wschód – zachód, co oznaczało, że będzie miał dobre światło co najmniej do południa.

– Ile? – zapytał.

– Dwie stówki na miesiąc i mieszkasz pan – zakomunikował właściciel, czując, że ryba bierze. – A ta za ścianą to nieszkodliwa. Jakby co, to dzwoń pan, opierdolę ją i się odczepi.

– Opierdolić to ja sam umiem. I to nie tylko babcię – odparł Piotr sucho, z zawoalowanym ostrzeżeniem. – A świadczenia?

Dwieście złotych to było tanio. Nawet podejrzanie tanio. Gdzieś musiał kryć się haczyk, ale Piotr nie widział na razie żadnego, poza maniaczką religijną za ścianą. Na trzy i pół setki miesięcznie razem z czynszem mógł sobie pozwolić, a do prymitywnych warunków przywykł w starym akademiku. Zresztą van Gogh też nie tworzył w luksusach, a Piotr go przebił już o cztery sprzedane obrazy.

Dobili targu, pieniądze i klucze przeszły z rąk do rąk.

 

* * *

 

Lekko podgrzany lufką ziela, Piotr oswajał swoje nowe cztery kąty. W wersalce szybko znalazł wysiedziany przyjazny dołek, jakby stworzony do zajmowania go całymi godzinami, śledzenia wzrokiem smug papierosowego dymu i komponowania w głowie kolejnych obrazów. Jego skromny dobytek spoczywał na środku podłogi. Wypchany plecak, wyświechtana waliza, niewielki karton, w którym kryły się setki reprodukcji, wycinków gazetowych i pocztówek z malarstwem. Poza tym sztalugi oraz teka ze szkicami. Stare gwoździe w ścianach obciążało już kilka małych landszaftów, obok drzwi Piotr z pietyzmem zawiesił oprawiony w ramki swój rysunek z dzieciństwa. Spłowiała akwarelka przedstawiała czerwonego kota ze wszelkimi konsekwencjami straszliwego gustu przedszkolaka. Autor, teraz starszy o dwadzieścia lat, wielokrotnie usiłował powtórzyć na swoich obrazach niesamowitą, surrealistyczną i nieco złowieszczą minę kocura. Na razie bez powodzenia. Młotka nie było, wbił więc parę dodatkowych gwoździ za pomocą klucza francuskiego, znalezionego w szafce pod zlewozmywakiem. Zamierzał urządzić niewielką osobistą galerię. Trzymanie obrazów w sztaplach pod ścianami jest wbrew naturze, mawiał.

W trakcie objawiła się sąsiadka. Już sposób pukania do drzwi zapowiadał pretensje, ale kiedy Piotr otworzył, kobieta – zasuszona sześćdziesięciolatka, jak zdążył dostrzec – bez słowa cofnęła się i pospiesznie zrejterowała z powrotem na swoje terytorium. Ciekawe, co ją wystraszyło bardziej: francuz w ręku nowego lokatora czy skorpion wytatuowany na jego obnażonej klatce piersiowej.

Piotr, raczej rozśmieszony tym zajściem niż zirytowany, okupował właśnie dołek na wersalce, kontemplował dymne spirale i gapił się przed siebie – a konkretnie na szafę. Powoli dotarło do niego, że czuje dyskomfort. Szafa.

Ta landara obrzydliwie kalała białą przestrzeń ściany. Wyglądała jak wyrzut sumienia, jak kupa na obrusie. Symbol paskudnego drobnomieszczaństwa dokładnie pośrodku czegoś, co mogło być płaszczyzną pod nową „Ostatnią wieczerzę” albo choć kopię Chagalla.

– Precz mi z oczu, meblu plugawy! – rzekł Piotr z naciskiem, ale szafa oczywiście nie drgnęła.

Nie pozostało nic innego, jak wstać i naprzeć ramieniem na krnąbrny przedmiot. Przesunął go tym łatwiej, że w środku były tylko puste półki i wieszaki.

– No tak, wszystko jasne...

Zagadka dziwacznego ustawienia szafy wyjaśniła się. Mebel wywędrował w kąt, tradycyjnie przeznaczony tego rodzaju sprzętom, a spod niego wyłonił się wielki rysunek drzwi. Widocznie odnajemca, chcąc zaoszczędzić na malowaniu, po prostu zasłonił to, co uznał za denerwujące bazgroły, obniżające wartość lokalu.

Malarz wrócił na swoje miejsce i, zaintrygowany, wbił wzrok w szkic. Nie spodziewał się niczego podobnego. Trudno było toto nazwać freskiem – zwyczajny odręczny rysunek ołówkiem na białej emulsji, zrobiony jednak starannie, a z każdej kreski emanowała celowość. Piotr wiódł spojrzeniem wzdłuż linii. Tajemniczy rysownik nie używał linijki, lecz miał pewną rękę i doskonale wiedział, co chce stworzyć. Z dbałością o szczegóły przeniósł na gładź ściany pokarbowane krawędzie futryny, owalne oczko sęka i gwoździe. Samo skrzydło było po staroświecku dzielone masywnymi szprosami na trzy części. Narysował nawet klamkę w kształcie liścia akantu, z ozdobnym szyldem, nie zapomniał też o dziurce od klucza. Tylko proporcje trochę zaszwankowały, gdyż uchylone „na zewnątrz” drzwi zwężały się zanadto, jakby miały co najmniej cztery metry szerokości i ginęły w głębi perspektywy. A za nimi czaiła się mleczna nicość i siwe cienie.

 

* * *

 

Sąsiadka musiała chyba czatować, przyklejona do wizjera, pojawiła się bowiem natychmiast, gdy tylko Piotr ruszył się za próg. Być może ośmielił ją brak morderczych narzędzi i to, że mężczyzna tym razem był kompletnie ubrany. Piotr odpowiedział uprzejmie na jej „dzień dobry”, choć tonem raczej chłodnym. Lepiej się nie spoufalać, bo można skończyć, wynosząc staruszce śmieci i ściągając kotki z drzewa, albo co gorsza, oglądając rodzinne fotografie przy herbatce. Spodziewał się pytań: skąd, na długo, gdzie pracuje? Ale z pewnością nie tego, co usłyszał sekundę później.

– Ten Żemła to pewnie panu nie powiedział... – wypaliła kobiecina, mierząc Piotra płonącym okiem harpii. – Bo ta dziewczyna, co tu przed panem mieszkała – zniżyła głos – to się zabiła! A ten tylko pokój wysprzątał i nic, dalej lokatorów bierze. Taki na piniądze pazerny. Bezbożnik!

Piotr zdębiał. Miał pustkę w głowie. Nie zdobył się nawet na: „Co też pani mówi?”, zresztą kobieta chyba nie oczekiwała odpowiedzi. Uniosła godnie podbródek i ruszyła do wyjścia, mocno ściskając w garści torbę na zakupy.

– Niech pan pamięta, żeby te drzwi zamykać, bo wieje.

 

* * *

 

Myśl o poprzedniej lokatorce powracała do Piotra jak bumerang, w najmniej spodziewanych momentach. Kiedy włóczył się po galeriach, przesiadywał ze swoimi płótnami na starówce, albo gdy zalewał dla oszczędności kawowe fusy w kubku. Używała tego samego czajnika. Półki w szafie kiedyś wypełniały jej ubrania. Piotr z zażenowaniem łapał się na tym, że w absurdalny sposób podnieca go sama myśl o kobiecej bieliźnie. Konkretnie: wyobrażenie o jej majtkach. Idiotyczne... Spała pewnie na „jego” łóżku i może tak samo jak on marnotrawiła czas, gapiąc się w ścianę. Czy to właśnie fascynująca swoją nieokreślonością, tajemnicza Ona nakreśliła obraz drzwi? Czy uciekła z życia za pomocą garści pigułek, kuląc się w przytulnym dołku, teraz wygrzewanym ciałem Piotra? Czy może, gdyby włączył w łazience tę specjalną policyjną lampę, krew dziewczyny zaczęłaby świecić upiornym błękitnym blaskiem, wciąż obecna, choć niewidzialna – jak duch spraw minionych? I dlaczego właściwie odebrała sobie życie? Jak miała na imię, jak wyglądała?

Zaczął rysować pastelowe akty. „Zwierzęce” kobiety nieco w stylu Degasa. Nagie, szczupłe blondynki o spiczastych piersiach – smarujące stopy kremem, okręcające mokre włosy zawojem z ręcznika, bezwstydnie rozkładające uda podczas czytania książki...

Niezłe, do przerżnięcia – oceniali koledzy. Wracał do siebie, otwierał musztardowe drzwi i przyczepiał do deski nowy karton. Spod drżących palców spływały kolejne eteryczne dziewczyny. A właściwie jedna... Tylko jedna, w dziesiątkach wariantów, póz i czynności. Aż w końcu z ostatniego szkicu spojrzała mu prosto w oczy.

Zmiął kartę w nagłym ataku irracjonalnej paniki, rzucił w kąt. Wybiegł na ulicę, w biegu naciągając kurtkę. Nie pamiętał, czy zamknął drzwi na klucz. Ale co takiego mogliby mu ukraść? Farby? W ciągu pół godziny dotarł do Kariny. Nawet nie zapytała, co się stało. Wciągnęła go za próg, wyłuskała ze starej skórzanej katany jak kasztan z łupiny. Obalili we dwójkę dwa wina Komandos, a potem Piotr leczył zbolałą duszę jabłkowymi wargami Kariny i ciepłem jej ciała. Dawała to, co mogła; brała, co mógł jej ofiarować. Bez pytań, bez zobowiązań, bez pretensji. Rano obudził się na zdrowym, realnym kacu. Demony odeszły.

 

* * *

 

Był najwyższy czas zarobić na chleb. Piotr mógł, co prawda, na te swoje wynajmowane piętnaście metrów dokooptować jakiegoś kumpla, ale wolność, choćby w tak skromnym wymiarze, smakowała coraz lepiej. Wiedział, że w miarę spełniania pucharu Libertad, zobaczy jego dno, ale odsuwał tę myśl od siebie. W końcu i Gauguinowi zdarzało się chałturzyć dla potrzeb ciała, więc tapetowanie lub mycie wystaw nie było zbytnią hańbą dla artysty. Bezimienna blondynka znikła z jego myśli, wygnana fizycznym zmęczeniem.

Zagadnięty o samobójczynię właściciel kawalerki tylko wzruszył ramionami. Jedni żyją, inni umierają, co on się będzie przejmował? Nie jego sprawa. Nie chciał nawet powiedzieć, jak się nazywała tamta dziewczyna. Schował pieniądze, rzucił na odchodnym parę gromów na długi ozór baby po sąsiedzku i tyle go Piotr widział.

A teraz siedział znów przy sztalugach z sangwiną w dłoni, usiłując cokolwiek naszkicować.

– Kurwa mać, mycie okien szkodzi – mruknął.

Odłożył kredkę, by wygrzebać z kasetki jointa. No cóż, może malowanie „na Witkaca” da jakieś rezultaty.

 

* * *

 

Ołówkowe drzwi na ścianie zapraszały do wejścia. Kusiły nieznanym lądem za progiem. Gdyby tak można było je pchnąć... Dym skręcał się w wirujące maoryskie spirale. Gdzieś na samej granicy słyszalności rodził się niski hipnotyczny dźwięk, jakby w sąsiednim wymiarze grało aborygeńskie didgeridoo. Albo mruczał kot wielkości traktora.

Trzymając lufkę w zębach, Piotr wygrzebał z walizy pudełko z plakatówkami. Potem przyniósł wodę w słoiku i zaczął rozrabiać farbę, spoglądając na zaczęty fresk i uśmiechając się szatańsko.

Dwie godziny i dwie lufki później Piotr kładł białą temperą refleksy światła na klamce. Dzieło było gotowe. Prawie gotowe. Nadal nie miał pojęcia, co umieścić za drzwiami, na tym widocznym skrawku nicości czekającej na wypełnienie. Kawałek trotuaru? Wiejski krajobraz z polną drogą kończącą się (czy też może rozpoczynającą) tuż za progiem? A może surrealistyczny krajobraz: rajski ogród w kuchni, miniaturową dżunglę w łazience lub dworzec kolejowy pod łóżkiem? Akurat w stylu Yerki... Natychmiast porzucił ten pomysł. W stylu tego, w stylu tamtego... Najwyższy czas znaleźć własny, a nie naśladować cudze prace – cóż z tego, że genialne.

Palce nadal świerzbiały go do pędzla, więc po raz kolejny spróbował namalować zwariowanego kota, tym razem ognistoczerwoną i pomarańczową temperą na czarnym podkładzie. Wytwór sześciolatka ironicznie zezował ze ściany na swoją kopię. Kocur wyszedł świetnie, choć znów nie miał tego nieokreślonego „czegoś”, poszukiwanego przez malarza od lat. Jednak z pewnością pójdzie za ładny grosz na niedzielnym deptaku, zapewniając Piotrowi obiad i może parę blantów.

 

* * *

 

Obudził się w środku nocy, stwierdzając, że zasnął w pozycji siedzącej, kompletnie ubrany. Gardło i język miał wyschnięte na wiór. Woda z kranu smakowała chlorem, ale pił łapczywie, oblewając koszulkę. Zakaszlał, przetarł mokrymi dłońmi twarz, kierując się z powrotem w stronę łóżka. Czy warto jeszcze rozkładać pościel? Która to godzina?

Uliczna latarnia nachalnie świeciła prosto w okno światłem widmowym jak duch zmarłej mandarynki. Drzwi w ścianie otworzyły się wolno. Bardzo powoli. Na tle ciemnego drewna ukazało się białe kobiece ramię, potem jasna fala włosów i owal twarzy. Dziewczyna w czerwonej sukni wyciągała rękę przyzywającym gestem. Piotr mimowolnie zrobił parę kroków. Dotknął uchylonych drzwi, lecz zamiast zimnej ściany poczuł pod dłonią ciepłą, szorstką fakturę. Nozdrza złowiły ulotny zapach bejcy i niepowtarzalną, nie do pomylenia z żadną inną, woń starego drewna. Tak pachną strychy przedwojennych domów, szopy i schroniska w Bieszczadach. Palce dziewczyny zacisnęły się na przegubie mężczyzny.

– Nie bój się – szepnęła.

Nie, nie czuł strachu, choć może powinien. Znał tę twarz z dziesiątków szkiców. Tyle razy spływała na papier spod jego ołówka, że mógłby ją rysować z zamkniętymi oczami. Podobnie jak ciało – w futerale cienkiej jedwabnej sukienki, pod którą nawet w półmroku odznaczały się sutki. Dziewczyna cofnęła się o krok, a mężczyzna jak zahipnotyzowany postąpił za nią. Kiedy przekraczał próg, coś niby rdzawy płomień prześliznęło mu się między nogami.

 

* * *

 

Piotr zamknął na chwilę oczy. Słyszał, jak za jego plecami z cichym skrzypnięciem zamykają się drzwi. Po drugiej stronie panował jasny dzień. Choć może określenie „jasny” było trochę przesadne. Światło, które sączyło się z pochmurnego nieba, miało barwę delikatnej sepii, niczym surowy jedwab. Jak okiem sięgnąć, rozciągała się woda – tak spokojna, że z początku można ją było wziąć za twarde szklane zwierciadło. Jego rozległość przywodziła od razu na myśl morze lub nawet ocean, ale ta nienormalna gładkość wody pasowała raczej do jeziora. Pod stopami zachrzęścił żwir.

Dziewczyna nadal trzymała Piotra za rękę. W lepszym oświetleniu widział teraz doskonale łagodny owal jej twarzy, jasne brwi i rzęsy, przejrzyste oczy ze smolistymi kropkami źrenic i niemal białe włosy. Przypominała mu pewną bladą aktoreczkę z horroru według Kinga. Tę, którą jakieś narwane szczeniaki oblały wiadrem świńskiej krwi – zwłaszcza w tak niewiarygodnie czerwonej sukni. Między nagimi łydkami dziewczyny kręcił ósemki karminowy kot, wielce zadowolony z siebie.

– Zwiałeś mi z obrazka, bydlaku? – mruknął bez złości Piotr. Potem znów spojrzał na dziewczynę. – Czy to ty mieszkałaś przedtem w tamtym pokoju?

– Tak.

– Sąsiadka powiedziała mi, że popełniłaś samobójstwo.

– Może... Nieważne – odrzekła obojętnie.

Puściła rękę Piotra, by pochylić się i wolno, jakby z wahaniem pogłaskać kota.

– Jak masz na imię?

Nie odpowiedziała od razu, drapiąc za uszami tego cholernego kociambra, który mruczał jak cała orkiestra.

– Alicja.

Kogo innego można by się spodziewać w króliczej norze? Piotr obejrzał się za siebie. Drzwi tkwiły – ni z gruszki, ni z pietruszki – w zwietrzałej skale. Wysoka faleza wznosiła się na, zdawało się, niebotyczną wysokość. Piotr zadarł głowę i zmarszczył brwi z namysłem. W górze, na samej granicy lądu, chaotycznie tłoczyły się budynki. Sczepione ze sobą jak kępy grzybów czy walczące pająki, najeżone bezsensownymi galeryjkami, schodkami, krzywymi belkowaniami, przypominały właściwie złomowisko, ale jednak to były domy. Zrujnowane i chyba opuszczone, ale jednak kiedyś ktoś musiał zbudować tę szkaradną metropolię i mieszkać tam.

– Co to za miejsce? – spytał Piotr.

– Po prostu miejsce – odparła Alicja. – Nie ma nazwy.

– Jak się tu znaleźliśmy?

– Weszliśmy.

Piotr odetchnął głęboko. Że też musiała mu się trafić taka idiotka! Blond na zewnątrz, blond w środku. Przyjemne oszołomienie, pożądanie, które odczuwał podczas rysowania, ulotniło się gdzieś. Teraz, choć miał tę seksowną, długonogą Alicję na wyciągnięcie ręki, zaczynała go irytować swoją rybią obojętnością i płytkimi odpowiedziami. Miała w sobie akurat tyle życia co puszkowana szprotka.

Całe to miejsce zresztą wydawało się dziwnie martwe. Czyżby tak wyglądały zaświaty? A może to po prostu sen? Całkiem możliwe. Głupia, męcząca zwała po trawie.

W spokojnej oleistej wodzie trwał wizerunek opustoszałego miasta na szczycie klifu. Nierówny grzebień zrujnowanych domów zwisał nad przepaścią, grożąc w każdej chwili upadkiem. Piotr usiłował dostrzec w górze jakikolwiek ruch – ptaka, szczura, cokolwiek – ale nic nie zakłócało martwoty krajobrazu. Choć wiał wiatr, gwiżdżący żałobne melodie w skalnych szczelinach, nieskazitelnej gładzi bezkresnego morza-jeziora nadal nie mąciła nawet jedna zmarszczka. Piotr dotknął nieufnie wody butem. Powierzchnia ugięła się lekko i jakby niechętnie, potem drobne paciorki bursztynowej cieczy przetoczyły się przez wierzch adidasa. Piotr schylił się, by zanurzyć końce palców. Poczuł chłód, a kiedy cofnął rękę, była nadal sucha. To nie woda, raczej coś w rodzaju rtęci. Powielała w lustrzanym odbiciu ten niepokojący, opustoszały świat. Ciemne oczodoły okien wpatrywały się w siebie nawzajem, z góry i z dołu, w złowieszczej walce charakterów. Tymczasem towarzysze Piotra zdążyli się oddalić, nie czekając na niego. Stanowili jedyne żywsze plamy w monotonnym pejzażu o barwie błota i zaschłej krwi. Sukienka Alicji łopotała na wietrze jak sztandar, puszysty koci ogon kolebał się u nogi dziewczyny, niczym wędrujący płomień.

Piotr zerwał się do biegu, by ich dogonić. Nie, nie chciałby zostać tu sam, za nic!

U podnóża klifu pojawiło się coś w rodzaju zarośli. Z początku się ucieszył, ale zaraz odsunął się od nich przezornie. Łodygi, wyrastające z brązowego żwiru, były karbowane jak grube robaki, rozwidlały się fraktalowo na coraz to cieńsze identyczne odnogi. Dostrzegł, że zielonkawe grona, zwieńczające delikatne ażurowe baldachy, poruszają się bez przerwy – miarowo rosnąc, to znów się kurcząc.

– Co to jest? – zapytał.

Alicja rzuciła obojętne spojrzenie w bok. Myślał, że znowu powie coś oczywistego, jak „krzaki”, ale zdobyła się na odrobinę inwencji.

– Płucakacje.

– Paskudztwo. Co one robią?

Alicja ledwo zauważalnie wzruszyła ramionami.

– Rosną. Co innego mogą robić?

– Nie zjadają spacerowiczów?

– Tu nikt nie spaceruje.

Ten świat przypominał wszystkie filmy postapokaliptyczne naraz i przebijał nawet odjazdy po grzybkach. Czerwony kot z podniesionym arogancko chwostem truchtał naprzód, nie oglądając się za siebie. W końcu zatrzymał się i usiadł, liżąc od niechcenia łapę.

– Tędy – powiedziała dziewczyna, stając obok zwierzaka. Patrzyła w górę.

Dopiero teraz Piotr zorientował się, że surowa skała ustąpiła betonowej ścianie. Z powątpiewaniem powiódł wzrokiem wzdłuż wąziutkiej ścieżki, biegnącej skosem w poprzek popielatego muru. W pewnym miejscu dróżka nagle zakręcała, wznosząc się w drugą stronę, pod kąte...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • rumian.htw.pl
  •  
     
    Linki
     
     
       
    Copyright 2006 Sitename.com. Designed by Web Page Templates