Anne Rice - Kroniki wampirze 07 - ...

Strona startowa
Anne Rice - Kroniki wampirze 07 - Merrick, biblioteka, Ebook
 
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Anne Rice
Merrick
Dla
Stana Rice’a
oraz
Christophera Rice’a
oraz
Nancy Rice Diamond
TALAMASCA
Detektywi Zjawisk Paranormalnych
Obserwujemy
i zawsze jesteśmy w pobliżu
LONDYN * AMSTERDAM * RZYM
W
STĘP
1
Nazywam się David Talbot.
Może niektórzy z was pamiętają mnie jako Głównego Przełożonego Talamaski, Zakonu detektywów
obdarzonych nadnaturalnymi zdolnościami, których mottem jest: „Obserwujemy i zawsze jesteśmy w
pobliżu”?
To motto ma w sobie jakiś dziwny urok, nieprawdaż?
Talamasca istnieje od ponad tysiąca lat.
Nie wiem, jak powstał nasz Zakon. Tak naprawdę nie znam też wszystkich jego sekretów. Wiem jednak,
że służyłem mu przez większą część mego śmiertelnego życia.
Właśnie w Domu Zakonnym Talamaski, w Anglii, wampir Lestat pokazał mi się po raz pierwszy. Pewnej
zimowej nocy zjawił się w moim gabinecie i kompletnie mnie zaskoczył.
Bardzo szybko przekonałem się, że co innego czytać i pisać o rzeczach nadprzyrodzonych, a zupełnie co
innego widzieć je na własne oczy.
To jednak było bardzo dawno temu.
Teraz żyję w innym ciele.
A ciało to uległo przemianie pod wpływem mocy wampirzej krwi Lestata.
Żyję pomiędzy najgroźniejszymi wampirami świata i jestem jednym z tych, do których mają największe
zaufanie. Nawet ostrożny z natury wampir Armand opowiedział mi historię swego życia. Być może
czytaliście biografię Armanda, którą spisałem i opublikowałem.
Kiedy ta historia dobiegała końca, Lestat obudził się w Nowym Orleanie z drugiego snu, zasłuchany w
piękną, uwodzicielską muzykę.
Ta sama muzyka ponownie ukołysała go, kiedy skrył się w budynku klasztornym i ułożył do snu na
zakurzonej, marmurowej posadzce.
W tamtych dniach w Nowym Orleanie było wiele wampirów — włóczęgów, szaleńców, naiwnych
młodzików, którzy przybyli do miasta, by zobaczyć Lestata pogrążonego w pozorach bezbronności.
Dręczyli mieszkających tam śmiertelników. Irytowali najstarszych spośród nas, którzy pragnęli jedynie
prawa do polowania w spokoju.
Teraz tych intruzów już nie ma.
Niektórzy zostali unicestwieni, inni jedynie przegnani. Najstarsi zaś, którzy przybyli ofiarować
pocieszenie śpiącemu Lestatowi, ruszyli własnymi drogami.
Historia ta rozpoczyna się, gdy pozostało nas w Nowym Orleanie tylko trzech — śpiący Lestat i jego
dwóch wiernych towarzyszy — Louis de Pointe du Lac i ja, David Talbot, narrator niniejszej opowieści.
1
— Dlaczego mnie o to prosisz?
Siedziała naprzeciwko mnie, przy stoliku z marmurowym blatem, plecami zwrócona do otwartych drzwi
kawiarenki.
Patrzyła na mnie, jak na cudowne zjawisko, lecz moja prośba odwróciła jej uwagę. Nie patrzyła już na
mnie, lecz z napięciem wpatrywała się w moje oczy.
Była wysoka, a ciemnobrązowe włosy przez całe życie nosiła długie i swobodnie rozpuszczone; skórzaną
klamerką spinała grzywkę z tyłu głowy tak, żeby nie opadała jej na czoło. W małe uszy wpięła złote koła
kolczyków; zwiewne, letnie, białe ubranie miało zaś w sobie coś cygańskiego, może z powodu czerwonej
szarfy, którą było przepasane.
— I zrobić coś podobnego dla takiego stworzenia? — spytała ciepło. Nie była na mnie zła, wcale nie…
lecz tak poruszona, że nie mogła nawet zapanować nad swym łagodnym, urzekającym głosem. — Wywołać
ducha, który może być wypełniony złością i chęcią zemsty? Chcesz, abym to uczyniła… i to dla Louisa de
Pointe du Laca, który sam już dawno przestał żyć?
— Kogóż innego miałbym o to prosić, Merrick? — odparłem. — Któż inny mógłby to uczynić? —
Wypowiedziałem jej imię zwyczajnie, z amerykańskim brzmieniem, choć wiele lat temu, gdyśmy się dopiero
co poznali, pisała je „Merrique” i wypowiadała z lekkim francuskim akcentem.
2
Od strony kuchennych drzwi rozległ się chropawy dźwięk, po czym zaskrzypiały zawiasy. Do naszego
stolika, szurając po zakurzonych kamiennych płytach podłogi, podszedł zasuszony kelner w brudnym
fartuchu.
— Rum — rzekła. — St. James. Przynieś całą butelkę.
Zamruczał coś w odpowiedzi, czego nie pochwyciłem nawet przy moim wyczulonym wampirzym słuchu.
Odszedł, szurając nogami, i znowu zostawił nas samych w marnie oświetlonym pokoju z wysokimi,
otwartymi na oścież drzwiami wychodzącymi na Rue St. Anne.
Ta mała kawiarenka była kwintesencją wszystkiego, co nowoorleańskie. Wiszące pod sufitem wiatraki
obracały się leniwie, a podłoga nie była zamiatana od wieków.
Powoli zapadał zmierzch, powietrze zaś wypełnione było zapachami Kwatery i słodyczą wiosny. Jakież to
cudowne, że wybrała właśnie takie miejsce i to tak przedziwnie puste o tej czarownej porze.
Wpatrywała się we mnie uważnie, choć w jej wzroku nie można było dostrzec nic poza łagodnością.
— Teraz Louis de Pointe du Lac chce zobaczyć ducha — powiedziała wolno, jakby z namysłem. — Jakby
nie dość się już wycierpiał.
Nie tylko w jej słowach znać było współczucie; wyczuwałem je także w niskim, poufnym tonie jej głosu.
Współczuła mu.
— Oczywiście — powiedziała, nie dając mi dojść do głosu. — Współczuję mu i wiem, jak bardzo chce
zobaczyć twarz tego wampirzego dziecka, które tak gorąco kochał. — Uniosła brwi w zamyśleniu. —
Przychodzisz do mnie i wypowiadasz imiona, które są już jedynie legendą. Przychodzisz z tajemniczego
świata, przychodzisz ze świata nadprzyrodzonego, podchodzisz do mnie tak blisko, i na dodatek masz
prośbę.
— W takim razie, uczyń to, Merrick, jeśli tobie nie uczyni to krzywdy — poprosiłem. — Nie chcę ściągać
ci na głowę nieszczęść. Boże w niebiosach, dopomóż. Wiesz o tym doskonale.
— A co z nieszczęściem, które może dotknąć Louisa? — spytała wolno, z namysłem wypowiadając każde
słowo. — Duch może wypowiedzieć okropne słowa do tego, który go wywołał. To zaś jest duch potwornego
dziecka, które umarło gwałtowną śmiercią. Prosisz o niebezpieczną i straszną rzecz.
Skinąłem głową. Wszystko, co powiedziała, było prawdą.
— Louis ma obsesję — wyjaśniłem. — Z biegiem lat ta obsesja zniszczyła resztki jego zdrowego
rozsądku. Teraz nie potrafi już myśleć o niczym innym.
— A co jeśli faktycznie sprowadzę ją ze świata umarłych? Myślisz, że to sprawi, że oboje przestaną
cierpieć?
— Wcale na to nie liczę. Nie wiem. Lecz wszystko jest lepsze od bólu, który trawi Louisa w tej chwili.
Oczywiście, że nie mam prawa przychodzić tu i prosić cię o to… A jednak, nasze losy są z sobą splątane…
Talamaski, Louisa i mój. Także i los wampira Lestata. Przecież to właśnie od Talamaski Louis de Pointe du
Lac usłyszał historię o pojawieniu się ducha Claudii. To jedna z naszych, kobieta nazwiskiem Jesse Reeves.
Informacje o niej znajdziesz w archiwach. Była tą, której ukazał się duch Claudii.
— Owszem, znam tę historię — przytaknęła Merrick. — Stało się to w domu na Rue Royale. Wysłałeś tam
Jesse, żeby zbadała sprawę wampirów. Jesse zaś wróciła z kieszeniami pełnymi skarbów, które dowodziły
ponad wszelką wątpliwość, że w tym domu mieszkało kiedyś nieśmiertelne dziecko… Claudia.
— Masz rację — odpowiedziałem. — Popełniłem błąd, posyłając tam Jesse. Była za młoda… Nigdy… —
Trudno było mi dokończyć to zdanie. — Jesse nigdy nie była tak sprytna jak ty.
— Ludzie czytają o tym w opublikowanych opowieściach Lestata i uważają za bajki — ciągnęła,
pogrążona w myślach. — Te historie o pamiętniku, różańcu i starej laleczce. Ale my jesteśmy w posiadaniu
tych przedmiotów, nieprawdaż? Znajdują się w skarbcu, w Anglii. Bo w tamtych czasach nie mieliśmy Domu
Zakonnego w Luizjanie. Sam schowałeś je do skarbca.
— Czy możesz to zrobić? — spytałem. — Czy zrobisz to? To chyba lepiej postawione pytanie. Bo nie
mam najmniejszych wątpliwości, że możesz.
Nie była jeszcze gotowa, by udzielić mi odpowiedzi, jednak mieliśmy za sobą wspaniały początek.
Och, jakże ja za nią tęskniłem! Rozmowa z nią była nawet bardziej fascynująca, niż się spodziewałem. Z
przyjemnością patrzyłem na zmiany, które w niej zaszły: jej francuski akcent zupełnie już zanikł i teraz
3
mówiła jak rodowita Brytyjka. Wszak wiele długich lat spędziła w Anglii na naukach; część tych lat spędziła
ze mną.
— Wiesz, że Louis cię widział — powiedziałem łagodnie. — Wiesz, że przysłał mnie, bym z tobą
porozmawiał. Zrozumiał, jaką moc posiadasz, w chwili kiedy dostrzegł ostrzeżenie w twoich oczach.
Nie odpowiedziała.
— „Widziałem prawdziwą czarownicę”, rzekł mi po spotkaniu z tobą. „Wcale się mnie nie bała.
Powiedziała, że wezwie na pomoc umarłych, jeśli nie zostawię jej w spokoju”.
Skinęła głową; przyglądała mi się bardzo poważnie.
— Tak, to wszystko prawda — mruknęła pod nosem. — Można by powiedzieć, że nasze drogi się zeszły.
— Zastanowiła się głęboko. — Ale ja widziałam Louisa de Pointe du Laca wiele razy. Byłam jeszcze
dzieckiem, kiedy po raz pierwszy go ujrzałam. A teraz ty i ja nareszcie mamy okazję porozmawiać o tym.
Zaskoczyła mnie. Powinienem był wiedzieć, że mnie zaskoczy.
Niesłychanie ją podziwiałem. Nie potrafiłem tego ukryć. Podobała mi się jej prostota, biała bawełniana
bluzeczka z okrągłym dekoltem i czarne koraliki oplatające jej szyję.
Spojrzawszy w jej zielone oczy, poczułem nagle ogromny wstyd za to, co zrobiłem, ujawniając się jej.
Louis wcale nie zmuszał mnie do skontaktowania się z nią. Zrobiłem to z własnej woli. Lecz nie zamierzam
rozpoczynać tej opowieści od rozwodzenia się nad własnym poczuciem wstydu.
Pozwólcie tylko, że powiem, iż byliśmy więcej niż tylko zwykłymi kompanami i współpracownikami w
Talamasce. Ona była moim uczniem, a ja jej mentorem; a kiedyś, przez krótką chwilę — ach, jakże krótką,
ulotną chwilę — byliśmy niemalże kochankami.
Przybyła do nas jako młoda dziewczyna, zbłąkana spadkobierczyni klanu Mayfairów, z afroamerykańskiej
gałęzi tej rodziny; wywodziła się od białych czarownic, o których prawie nic nie wiedziała, oktaronka
niesłychanej urody, bose dziecko, które przywędrowało do Domu Zakonnego w Luizjanie i powiedziało:
— Słyszałam o was. Potrzebuję was. Widzę różne rzeczy. Potrafię rozmawiać z umarłymi.
To wydarzyło się przeszło dwadzieścia lat temu, a mnie zdaje się, że dzisiaj.
Byłem wtedy Głównym Przełożonym londyńskiego oddziału naszego Zakonu, prowadzącym życie
administratora–dżentelmena, ze wszystkimi wygodami i niedogodnościami tej rutyny. W środku nocy
zbudził mnie telefon. Dzwonił mój przyjaciel i kolega–uczony, Aaron Lightner.
— Davidzie — powiedział — musisz przyjechać. Mamy tu coś niesamowitego. Czarownicę obdarzoną tak
wielką mocą, że słowo ludzkie nie jest w stanie tego opisać. Davidzie, musisz przyjechać…
W tamtych dniach nie było nikogo, kogo szanowałbym bardziej niż Aarona Lightnera. W całym swoim
życiu kochałem tylko trzy osoby — zarówno ludzi, jak i wampiry. Aaron Lightner był jedną z nich. Drugą był
wampir Lestat. Lestat, który przyniósł mi cud swojej miłości i złamał moje śmiertelne życie. Lestat, który
uczynił mnie nieśmiertelnym i niewiarygodnie potężnym, tak że nawet wśród wampirów nie mam sobie
równych.
Trzecią osobą była Merrick Mayfair, choć uczyniłem wszystko, co w mojej mocy, żeby o niej zapomnieć.
Lecz mówiliśmy o Aaronie, o moim starym przyjacielu Aaronie z jego siwymi, gęstymi włosami, bystrymi
szarymi oczyma, ubranym zawsze w bawełniany garnitur w biało–błękitne prążki, typowy dla dżentelmena z
Południa. Mówiliśmy też o niej, o dziecku, którym niegdyś była, o Merrick, która wydawała mi się równie
egzotyczna jak bujna tropikalna flora i fauna miejsca, z którego pochodziła.
— Dobrze, stary druhu, przyjadę, lecz czy to naprawdę nie może zaczekać do rana? — Przypomniałem
sobie swoją ociężałość i dobroduszny śmiech Aarona.
— Davidzie, co się z tobą stało, mój stary? — odpowiedział. — Nie mów mi, co teraz robisz. Pozwól, że
sam ci powiem. Zasnąłeś, czytając jakąś dziewiętnastowieczną książkę poświęconą duchom, coś
elokwentnego i usypiającego. Pozwól, że zgadnę: autorstwa Sabine Bering–Gould. Nie wystawiłeś nosa z
Domu Zakonnego od pół roku, prawda? Nie wyszedłeś nawet na obiad w mieście. Nie zaprzeczaj, Davidzie,
żyjesz tak, jakby twoje życie już się skończyło.
Roześmiałem się. Aaron mówił to tak łagodnym głosem. Nie czytałem książki Sabine Bering–Gould, lecz
równie dobrze mogło tak być. Zdaje mi się, że czytałem opowieść o zjawiskach nadprzyrodzonych pióra
Algenona Blackwooda. Nie pomylił się też co do czasu, który spędziłem bez wychodzenia poza uświęcone
mury naszego Domu.
4
— Gdzież podziała się twoja pasja, Davidzie? Gdzie twoje zaangażowanie? — nalegał Aaron. — Davidzie,
to dziecko jest czarownicą. Myślisz, że często szafuję podobnymi słowami? Zapomnij o jej nazwisku i
wszystkim, co wiemy o tej rodzinie. To jest coś, co zaskoczyłoby nawet naszych Mayfairów, choć jeśli uda
mi się postawić na swoim, to nigdy nie dowiedzą się o istnieniu tego dziecka. Davidzie, ona potrafi
przyzywać duchy. Otwórz Biblię na Księdze Samuela. To jest Czarownica z Endor. A ty zachowujesz się jak
zirytowany duch Samuela, którego czarownica przebudziła ze snu. Wyłaź z łóżka i wskakuj do samolotu.
Potrzebuje cię tutaj.
Czarownica z Endor. Nie musiałem zaglądać do Biblii. Każdy członek Talamaski znał tę historię aż za
dobrze.
Król Saul, w obawie przed potężnymi Filistynami, przed bitwą, której się boi, idzie do „kobiety, która
posiada znajomego ducha”, i prosi ją, żeby wywołała z zaświatów proroka Samuela. „Dlaczegoż mnie
rozgniewaliście wezwaniem?” pyta duch proroka, a wkrótce przepowiada, że król Saul i obaj jego synowie
dołączą do niego w krainie umarłych już następnego dnia.
Czarownica z Endor. Tak też zawsze myślałem o Merrick, bez względu na to, jak bliscy staliśmy się sobie
w późniejszych czasach. Ona zawsze była dla mnie Merrick Mayfair, Czarownicą z Endor. Czasami
zwracałem się tak do niej w na wpół oficjalnych notatkach i często w prywatnej korespondencji.
Z początku była wiecznym cudem. Posłuchałem wezwania Aarona, spakowałem się, przyleciałem do
Luizjany i po raz pierw — szy przestąpiłem próg Dębowego Raju, wspaniałego domu na plantacji, który stał
się naszym schronieniem na obrzeżach Nowego Orleanu, na starej River Road.
Cóż to było za wydarzenie! W samolocie czytałem od nowa Stary Testament: synowie króla Saula zginęli
w bitwie. Saul rzucił się na swój miecz. Czyżbym jednak był przesądny? Całe życie poświęciłem Talamasce,
lecz nawet zanim jeszcze zacząłem swą przygodę z Zakonem, widziałem duchy i rozkazywałem im.
Zrozumcie, nie były to prawdziwe duchy. Były bezimienne, nie do końca zmaterializowane, przybyły do mnie
z imionami i rytuałami brazylijskiej magii candomble, w którą tak bezmyślnie zapuściłem się za młodu.
Pozwoliłem jednak, by ta moc ostygła we mnie, kiedy ogarnął mnie zapał naukowca i inne namiętności.
Porzuciłem tajemnice Brazylii na rzecz równie czarodziejskiego świata archiwów, zabytków, bibliotek,
organizacji i nauczania, kołysania innych w rytm przykurzonego szacunku dla naszych metod i ostrożnych
sposobów działania. Talamasca okazała się tak ogromna, pradawna i kochająca! Nawet Aaron nie miał
pojęcia o moich dawnych zdolnościach, choć niejeden umysł wydawał swe sekrety jego niesłychanym,
ponadzmysłowym sposobom badania. Z pewnością zdołam rozpoznać, czym ta dziewczyna jest, a czym nie
jest.
Kiedy dotarliśmy do Domu Zakonnego, padał deszcz. Nasz samochód sunął długą aleją wysadzaną
gigantycznymi dębami, która prowadziła od głównej drogi aż do ogromnych, podwójnych drzwi. Jakże
zielony był ten świat, mimo że skryty w mroku. Poskręcane konary dębów opuszczały się aż do wysokiej
trawy. Zdawało mi się, że drugie, szare pędy hiszpańskiego mchu dotykają dachu wozu.
Powiedziano mi, że z powodu burzy wysiadła elektryczność.
— Właściwie to nawet czarujące — rzekł Aaron na powitanie. Już wtedy jego włosy były kompletnie siwe.
Był oddanym swej pracy, starszawym dżentelmenem, zawsze przyjaznym dla świata, nieomal słodkim w
obyciu. — To pozwala nam widzieć rzeczy takimi, jakimi musiały być za dawniejszych czasów nie sądzisz?
Ogromne, kwadratowe pokoje oświetlone były jedynie płomieniami naftowych lamp i świec. W migotliwej
poświacie dostrzegłem poruszające się skrzydła wiatraka pod sufitem. Latarnie kołysały się na wietrze na
galeryjkach, którymi otoczony był dom zarówno na parterze, jak i na piętrze.
Zanim wszedłem do środka, nie spiesząc się mimo deszczu, dokładnie przyjrzałem się tej wspaniałej
tropikalnej posiadłości; byłem pod wrażeniem prostoty jej kolumn. Dawniej wszędzie dokoła rozciągały się
pola trzciny cukrowej. Za kwietnikami, za zasłoną padającego deszczu widziałem rozpadające się kwatery,
w których niegdyś mieszkali niewolnicy.
Podeszła do mnie bosa, w lawendowej sukience w różowe kwiaty, właściwie nie wyglądała na czarownicę.
A jednak jej oczy nie byłyby bardziej tajemnicze, nawet gdyby podkreśliła je węglem na modłę
hinduskich księżniczek, aby wydobyć z nich niezwykły kolor. Dostrzegłem zieleń tęczówek, ciemny krąg
dokoła nich i czarne źrenice w środku. Niezwykłe oczy, jeszcze wyrazistsze dzięki temu, że osadzone w
5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • rumian.htw.pl
  •  
     
    Linki
     
     
       
    Copyright 2006 Sitename.com. Designed by Web Page Templates