[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Stephen E. Ambrose Kompania BraciOd Normandii do Orlego Gniazda Hitlera Kompania E 506 pułku piechoty spadochronowej 101 Dywizji Powietrznodesantowej PRZEKŁAD Leszek Erenfeicht Wszystkim żołnierzom piechoty spadochronowej Armii Stanów Zjednoczonych w latach 1941 - 1945 Dla których Fioletowe Serce nie było odznaczeniem Lecz oznaką specjalności Od chwili tej do końca świata ... w pamięci ludzkiej będziemy żyć: my wybrańców garść, ... kompania braci Henryk V Wiliam Szekspir PrzedmowaW czerwcu 2000 roku do Nowego Orleanu przyjechali Tom Hanks i Steven Spielberg, by przez kilka dni uczestniczyć w uroczystym otwarciu National D-Day Museum. Ich obecność wzbudziła wielkie zainteresowanie gości, pracowników muzeum, reporterów, ekip telewizyjnych - w ogóle wszystkich. W różnych imprezach towarzyszących otwarciu uczestniczyły tysiące weteranów II wojny światowej - większość z nich wzięła udział w ponad trzykilometrowej paradzie. Jadąc w zabytkowych pojazdach wojskowych, machali do zebranych wzdłuż trasy nieprzebranych tłumów, pokazywali transparenty z napisem „Dziękujemy” i reprodukcje pierwszych stron nowoorleańskiego „Times-Picayune” z wielkimi czołówkami obwieszczającymi kapitulację Niemiec i Japonii. To była największa defilada wojskowa, jaką widział Nowy Orlean od czasu zakończenia II wojny światowej - z przemarszem oddziałów w mundurach z epoki, orkiestrami, paradą pojazdów, przelotami historycznych samolotów i oczywiście obecnością weteranów. Kiedy przed trybuną pojawiła się grupa rangersów, Tom Hanks przeskoczył przez barierkę, by uściskać im ręce i poprosić o autografy. Pytał, czy może sobie zrobić z nimi zdjęcie. Wkrótce dołączył do niego Steven Spielberg. Gwiazdy w jednej chwili przeistoczyły się w fanów. Tom i Steven pracowali wtedy nad serialem dla telewizji HBO, który miał być ekranizacją tej książki. Byłem pod wrażeniem ich dbałości o szczegóły i zgodność historyczną. Przesyłali mi scenariusze poszczególnych odcinków do zatwierdzenia. Moje uwagi i komentarze czytali z uwagą, bardzo starali się je realizować - mimo że przecież nigdy w życiu nie byłem scenarzystą. Wiem, jak się pisze książki, ale serialu czy filmu fabularnego na pewno nie potrafiłbym stworzyć. Wraz ze mną scenariusze dostawali do przejrzenia także główni bohaterowie tej opowieści. Steven i Tom jeździli do nich i rozmawiali, odkrywając często nie znane fakty, do których nawet ja nie dotarłem. Co więcej, odtwarzający główne role aktorzy także dzwonili do weteranów, w których mieli się wcielać. Pytali o ich przeżycia i emocje w czasie tamtych wydarzeń. Czy pan się wtedy uśmiechał? Odczuwał radość? Napięcie? A może był pan przygnębiony, w stanie depresji? Kiedy w Anglii zaczęto kręcić zdjęcia do serialu, Tom zdołał nawet namówić Dicka Wintersa, żeby towarzyszył ekipie filmowej jako konsultant. W „Podziękowaniach” na końcu opowiadam, jak doszło do tego, że w ogóle napisałem książkę o kompanii E. Tom i Steven po przeczytaniu zdecydowali się przerobić ją na scenariusz serialu telewizyjnego, co wcale nie było rzeczą prostą. Na rynku co roku pojawiają się setki, jeśli nie tysiące nowych książek o II wojnie światowej. Tym, co zainteresowało ich w Kompanii braci, był jej zakres - obejmujący niemal całą kampanię w północno-zachodniej Europie - lecz także, a kto wie, czy nie w większym stopniu, sposób przedstawienia: koncentracja na jednej zaledwie, choć wyróżniającej się kompanii piechoty. Na osobowościach i działaniach garstki ludzi. To właśnie owa personalizacja zafascynowała w tej historii mnie, ich i wielu czytelników. Wojna była olbrzymim przedsięwzięciem, którym - lepiej lub gorzej - kierowały dziesiątki mniej lub bardziej wybitnych generałów i polityków. Ludzie mają już dość globalnego spojrzenia. Nie chcą po raz kolejny czytać o Eisenhowerze i Naczelnym Dowództwie, o prezydencie Roosevelcie i jego sztabie, o strategii. Chcą poznać historię i doświadczenia poszczególnych ludzi, żołnierzy, lotników, marynarzy. Chcą wiedzieć, co robili i dlaczego. Szukają w tej lekturze rozrywki, ale też wiedzy, a przede wszystkim - inspiracji. Tom i Steven, jak wielu z ich pokolenia, są zafascynowani II wojną światową. Doskonale zdają sobie sprawę, jak dużo zawdzięczają tym, którzy w niej walczyli. Większą część swojej pracy właśnie im poświęcili, honorując osiągnięcia weteranów. To się rzuca w oczy. Podzielam ich uczucia i cieszę się, że mogłem wziąć udział wraz z nimi w ożywianiu historii przez ukazanie indywidualnych losów ludzi, którzy ją tworzyli. 1Chcieliśmy dostać te cholerne skrzydła Camp Toccoa lipiec - grudzień 1942 Ludzie do kompanii E 506 pułku piechoty spadochronowej (506 PPS) 101 Dywizji Powietrznodesantowej (101 DPD) przybywali z najróżniejszych środowisk, z najrozmaitszych części kraju. Wśród nich i farmerzy, i górnicy, i ludzie gór, i Południowcy. Niektórzy przerażająco biedni, inni z klasy średniej. Był jeden harwardczyk, jeden absolwent Yale i dwóch z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Los Angeles. Tylko jeden służył jako żołnierz przed wojną, a paru przyszło z Gwardii Narodowej lub rezerwy. Reszta była obywatelami w mundurach - armią z poboru. Spotkali się latem 1942 roku, kiedy Europejczycy kończyli trzeci rok wojny. Do wiosny 1944 roku stali się elitarną kompanią lekkiej piechoty powietrznodesantowej. Rankiem 6 czerwca, w dniu lądowania w Normandii, w swojej pierwszej walce kompania E zdobyła i unieszkodliwiła baterię niemieckich haubic 105 mm, trzymającą w szachu odcinek desantowy Utah. Nacierali na Carentan, walczyli w Holandii, bronili Bastogne, prowadzili kontrofensywę w Ardenach, toczyli boje o Nadrenię i zajęli kwaterę Hitlera, Orle Gniazdo w Obersalzbergu. Za sławę zapłacili stratami w wysokości stu pięćdziesięciu procent stanu etatowego. W szczytowym okresie sprawności bojowej, w Holandii w październiku 1944 roku i w Ardenach w styczniu 1945 roku, śmiało mogli się równać z najlepszymi na świecie. Kiedy zrobili swoje, kompanię rozwiązano, a oni wrócili do domu. Każdego ze stu czterdziestu podoficerów i szeregowych oraz siedmiu oficerów, którzy tworzyli pierwotny stan kompanii, przywiodła do miejsca jej utworzenia w Camp Toccoa, w Georgii, inna droga, ale mieli ze sobą wiele wspólnego. Wszyscy byli młodzi, urodzili się po Wielkiej Wojnie. Wszyscy byli biali, gdyż w Armii Stanów Zjednoczonych panowała w czasie wojny segregacja rasowa. Tylko trzej z nich byli żonaci. Większość za młodu polowała i uprawiała sporty. Wyznawali specyficzny układ wartości. Najbardziej liczyły się dla nich: życie w znośnych warunkach, hierarchiczna organizacja i bycie częścią elitarnego oddziału. Byli idealistami, gotowymi nadstawiać karku za swoją grupę, poszukującymi oddziału, z którym mogliby się identyfikować, stanowić jego część i traktować jak wielką rodzinę. Do spadochroniarzy zgłosili się na ochotnika, jak sami mówili - dla emocji, zaszczytu i miesięcznego dodatku spadochronowego (pięćdziesiąt dolarów dla szeregowego, sto dla oficera). Ale tak naprawdę do skakania z samolotów zgłosili się z dwóch względów natury osobistej. Pierwszy można by ująć słowami Roberta Radera jako „chęć bycia lepszym niż reszta”. Każdy z członków kompanii przeszedł przez to samo, co przeżył Richard Winters: w pewnej chwili doszedł do wniosku, że nie po drodze mu z indywiduami, które spotykał, odkąd przeszedł bramę ośrodka uzupełnień. Musiały być jakieś lepsze sposoby na wojskową karierę. Oni nie uważali, że służba wojskowa to katastrofa, klęska życiowa i dziura w życiorysie. Chcieli przez to przejść, ucząc się czegoś, a czekające ich wyzwania miały pomóc im dojrzeć. Po drugie, wiedzieli, że idą na wojnę. Skoro tak, nie mieli zamiaru trafić tam w towarzystwie niedouczonych słabowitych poborowych. Mając do wyboru - skakać ze spadochronem jako awangarda ofensywy albo iść noga za nogą, w tłumie ludzi, którym nie można ufać - uznali, że mniejsze szansę na przeżycie mają jako szara masa armatniego mięsa. Kiedy zaczną do nich strzelać, woleli trafić gdzieś, gdzie mogliby na sąsiada patrzyć z nadzieją, a nie z obawą. Większości z nich Wielki Kryzys lat trzydziestych dał się we znaki i odcisnął głębokie piętno. Dorastając, nierzadko nie dojadali, chodzili w dziurawych butach, podartych swetrach, nie mieli samochodów, czasem nawet radia. Nie byli raczej intelektualistami - Wielki Kryzys albo wojna oderwały ich od szkolnej ławki. „A, mimo wszystko, bardzo kochałem i wciąż kocham mój kraj”, deklarował po czterdziestu ośmiu latach Harry Welsh. Niezależnie od tego, jak życie się z nimi obeszło, nie winili za to ani jego, ani swego kraju. Wielki Kryzys nauczył ich polegania na sobie samych, ciężkiej pracy, przyjmowania rozkazów. Uprawiając sporty i polując, poznali poczucie własnej wartości i uwierzyli w swoje siły. Zdawali sobie doskonale sprawę z tego, że czekają ich poważne niebezpieczeństwa. Wiedzieli, że los będzie od nich wymagał więcej niż od innych. Wcale nie palili się poświęcać najlepszych lat młodości na toczenie wojny, której żaden z nich nie wywołał. Chcieli rzucać piłką na boisku, a nie granatem na polu bitwy, strzelać do lizaków z wiatrówek w wesołym miasteczku, a nie z karabinów Garanda do ludzi. Skoro jednak już mieli trafić na wojnę, postanowili pogodzić się z tym i wyciągnąć ze służby wojskowej ile się da najlepszego. O wojskach powietrznodesantowych nie wiedzieli nic ponad to, że był to nowy i złożony w całości z ochotników rodzaj broni. Mówiono im, że trening i zaprawa fizyczna będzie cięższa niż to, co do tej pory widzieli i co spotkają w innych oddziałach, ale oni byli jak młode lwy i chcieli się sprawdzić. Po zakończeniu szkolenia spodziewali się, że będą więksi, silniejsi, sprawniejsi i bardziej wytrzymali. A przede wszystkim to szkolenie przejdą z ludźmi, u których boku przyjdzie im walczyć. „Wielki Kryzys się skończył. Zaczynałem nowe życie, które miało mnie zmienić do głębi”, wspominał lato 1942 roku Carwood Lipton. Nie tylko jego, wszystkich innych ono też zmieniło. Porucznik Herbert Sobel z Chicago był pierwszym członkiem kompanii E, jej dowódcą. Jego zastępcą został podporucznik Clarence Hester z północnej Kalifornii. Ciężko było znaleźć dwóch innych tak różniących się od siebie ludzi. Sobel był Żydem, który oficerskiego stopnia dorobił się w Gwardii Narodowej. Hester zaczynał służbę jako podoficer, a potem skończył podchorążówkę i został promowany na stopień podporucznika. Większość dowódców plutonów i ich zastępców - podporucznik Dick Winters z Pensylwanii, podporucznik Walter Moore z Kalifornii, podporucznik Lewis Nixon, nowojorczyk z Yale - także było produktem podchorążówek i pośpiesznego wojennego programu kształcenia dowódców. Tylko S.L. Matheson jeszcze przed wojną uczęszczał do studium wojskowego Uniwersytetu Kalifornijskiego. Dwudziestoośmioletni Sobel był w kompanii E niemal starcem - reszta kadry oficerskiej miała co najwyżej po dwadzieścia cztery lata. Kompania E wraz z kompaniami D, F i kompanią sztabową tworzyły 2 batalion 506 pułku piechoty spadochronowej (506 pps). Dowódcą batalionu był major Robert Strayer, trzydziestoletni oficer rezerwy, dowódcą pułku - pułkownik Robert Sink, absolwent West Point z promocji 1927. 506 pułk stał się jednostką eksperymentalną, w której żołnierze mieli odbywać szkolenie unitarne i spadochronowe jako jeden oddział. Upłynie niemal rok, zanim zostanie przyłączony do 101 DPD, „Krzyczących Orłów”. Oficerowie nie mieli o działaniu wojsk spadochronowych większego pojęcia niż żołnierze. Często uczyli ich rzeczy, których sami nauczyli się dzień wcześniej. Pierwotna kadra podoficerska trafiła do nich z przedwojennej armii. „Podziwialiśmy ich, stali się dla nas bogami, bo nosili odznaki spadochronowe, byli wyszkolonymi skoczkami. Prawdę mówiąc, nawet gdyby nimi nie byli, ale tylko umieli poprawnie zrobić w tył zwrot, to też byliby lepsi od nas, surowych rekrutów. Potem, patrząc na nich z perspektywy lat, nie kryliśmy swojej pogardy. Gdzie im tam było do naszych kolegów, którzy z czasem awansowali na podoficerskie stopnie”, wspomina szeregowy Walter Gordon z Missisipi. Pierwszymi szeregowymi kompanii byli Frank Perconte, Herman Hansen, Wayne Sisk i Carwood Lipton. W ciągu kilku dni od jej utworzenia stan osobowy kompanii wzrósł do etatowych stu trzydziestu dwóch żołnierzy i ośmiu oficerów. Podzielono ich na trzy plutony i sekcję dowodzenia. Każdy pluton składał się z trzech dwunastoosobowych drużyn i jednej sześcioosobowej sekcji broni ciężkiej z moździerzem. W kompanii, jako jednostce lekkiej piechoty, bronią wsparcia były karabiny maszynowe (po jednym na drużynę) i moździerze 60 mm (po jednym w każdej sekcji broni ciężkiej). Niewielu z członków założycieli kompanii E przetrwało szkolenie w Camp Toccoa. „Oficerowie przyjeżdżali i odjeżdżali. Po jakimś czasie wystarczyło raz na nich spojrzeć i człowiek już wiedział, czy dadzą sobie radę. Niektórzy byli jak z masła. Nawet padać nie umieli tak, żeby sobie krzywdy nie zrobić”, wspomina Winters. To samo dotyczyło wszystkich kandydatów do 506 pps. Jego stu czterdziestu ośmiu oficerów wybrano spośród ponad pięciuset ochotników. Aż pięć tysięcy trzystu ochotników na szeregowych i podoficerów musiało się przewinąć przez obóz, by skompletować etatowy stan tysiąca ośmiuset żołnierzy. Już choćby te liczby pokazują, że szkolenie podstawowe pułku piechoty spadochronowej w Camp Toccoa było poważnym wyzwaniem. Pułkownik Sink miał za zadanie wybrać swoich ludzi, zahartować ich, nauczyć podstaw taktyki piechoty, przygotować do zadań, które postawi przed nimi szkoła spadochronowa, i zbudować pułk, który poprowadzi na wojnę. „Zajmowaliśmy się głównie sortowaniem ludzi, oddzielaniem ziarna od plew i odsiewaniem tych, którzy nie nadawali się do naszej służby”, wspomina porucznik Hester. Szeregowy Ed Tipper tak opisuje swój pierwszy dzień w kompanii E: „Łazimy po placu, a ja patrzę na pobliską górę Currahee i mówię do chłopaków: - Założę się, że jak skończymy szkolenie, to na koniec pogonią nas na szczyt tej cholernej góry, zobaczycie. Właściwie to nie była żadna góra, ot, taki sobie pagórek, ze trzysta metrów wysokości, ale okolica była równinna i Currahee nad nią dominowała. Ledwie skończyłem mówić, rozległ się gwizdek. Stajemy na zbiórce, każą nam się przebrać w stroje gimnastyczne i zebrać ponownie. Zrzucamy łachy, ciężkie buciory, w koszulkach i spodenkach stajemy ponownie na zbiórce. I co? Zgadliście, zasuwamy w tę i z powrotem na szczyt tej cholernej góry, pięć kilometrów, prawie cały czas biegiem. Paru ochotników odpadło, zanim jeszcze zaszło słońce. W tydzień później byliśmy już w stanie przebiec, a co najmniej pokonać szybkim marszem, całą trasę”. Tipper dalej wspomina: „Pod koniec drugiego tygodnia powiedzieli: dziś nie biegamy. Zaprowadzili nas do stołówki, gdzie każdy wrąbał na obiad potężną porcję spaghetti i klopsów. Wychodzimy ze stołówki, a tu gwizdek na zbiórkę. - Rozkazy się zmieniły. Na szczyt góry, biegiem, marsz! No i pobiegliśmy, a za nami pojechało kilka sanitarek. Ludzie rzygali tym cholernym spaghetti przez całą drogę. Kto odpadł i skorzystał z zaproszenia łapiduchów do samochodu, wyleciał jeszcze tego samego dnia”. W tym czasie dowiedzieli się, że Currahee to indiańskie słowo, które znaczy „nie mamy równych sobie”. Od tej pory stało się ono bojowym okrzykiem 506 pułku. Oficerowie i żołnierze, bez różnicy, biegali na szczyt Currahee trzy, cztery razy w tygodniu. Po jakimś czasie byli już w stanie przebyć cały dystans, pięć kilometrów z okładem, w pięćdziesiąt minut. Codziennie też ćwiczyli na torze przeszkód, robili dziesiątki pompek i przysiadów, godzinami ćwiczyli skłony i skręty tułowia, wymachy, wypady i wszelkie inne figury gimnastyczne. W chwilach wolnych od ćwiczeń poznawali podstawy żołnierskiego rzemiosła. Po musztrze przyszła kolej na nocne marsze w pełnym oporządzeniu polowym. Trasa pierwszego z nich liczyła niemal osiemnaście kilometrów, potem za każdym razem przybywało po kilometrze lub nawet dwa. W czasie tych marszów nie było przerw na odpoczynek, na papierosa, nie było wody. „Czuliśmy się okropnie, byliśmy wyczerpani, myśli krążyły tylko wokół jednego: jeszcze dwa kroki i jak się zaraz nie napiję wody, to padnę jak amen w pacierzu”, wspomina szeregowy Burton „Pat” Christenson. A jednak docierali do końca marszu, a wtedy Sobel zarządzał przegląd oporządzenia. Jeśli potrząśnięta manierka zachlupotała - bo ktoś z niej upił łyk - ochotnik z miejsca wylatywał. Ci, którym się udało przetrwać, zawdzięczali to osobistej zawziętości, determinacji i chęci zadawania szyku zewnętrznymi oznakami przynależności do elity. Jak wszystkie elitarne oddziały wojskowe na świecie amerykańskie wojska powietrznodesantowe miały własne, odróżniające je od innych, oznaki i odznaki. Po ukończeniu szkolenia spadochronowego każdy z nich miał dostać srebrną odznakę spadochronową - sylwetkę uskrzydlonego spadochronu - noszoną na lewej kieszeni kurtki mundurowej, naszywkę na furażerkę, wysokie buty skoczka. Gordon wspomina: „Teraz [w roku 1990] to może się wydawać pozbawioną sensu dziecinadą, ale wtedy byliśmy gotowi oddać życie za prawo do noszenia tych odznak i wpuszczania spodni w buty, za prawo do bycia spadochroniarzem”. Jedyny odpoczynek mieli na wykładach - o broni, terenoznawstwie, taktyce piechoty, polowej łączności telefonicznej, sygnalizacji, układaniu i naprawie linii telefonicznych, obsłudze centrali telefonicznej, materiałach wybuchowych. Pozostała część szkolenia - walka na bagnety, walka wręcz - znowu zmuszała ich do wytężenia obolałych mięśni. Kiedy wręczono im broń, wiedzieli już, że mają się z nią obchodzić delikatnie, jak z żoną. Te cztery z hakiem kilogramy metalu i drewna miały im zastąpić na jakiś czas ukochane kobiety. Mieli je nosić na rękach i troszczyć się o nie, spać z nimi w polu, znać najintymniejsze szczegóły ich budowy, umieć rozłożyć i zmontować z zawiązanymi oczami. Przygotowanie do szkolenia spadochronowego polegało głównie na skakaniu z wybudowanej w Toccoa dwunastometrowej wieży. Na jej szczycie zakładano delikwentowi uprząż spadochronową i wypychano za barierkę, spuszczając na biegnącej przez bloczek lince zawieszonego na pięciometrowej długości taśmach nośnych. Taki skok w pustkę i lot, zakończony zwykle dość twardym lądowaniem, dawał kandydatom przedsmak tego, co ich czekało w dniu pierwszego prawdziwego skoku ze spadochronem. Jak w każdym wojsku, tak i tu wszystkim tym czynnościom towarzyszyły skandowane chóralne okrzyki, miarowe śpiewy, pomagające odmierzać krok, wykrzykiwane rozkazy i przekleństwa. Wszyscy wyrażali się, używając języka, który nie przypadkiem nosi miano „krótkich, żołnierskich słów”. Dziewiętnasto- i dwudziestoletni poborowi, wolni od krępujących więzów rodziny i cywilnej kultury, tworzący wyłącznie męskie towarzystwo, używali tego języka jako spoiwa, które łączyło tak różnych, przypadkowo zgrupowanych ludzi w jedną całość. Jak wiadomo, prawdziwi mężczyźni posługują się głównie jednym czasownikiem, zaczynającym się na literę p, i gęsto okraszają swe przemówienia przecinkiem w postaci słowa zaczynającego się na literę k. To ostatnie zastępowało właściwie wszystkie inne rzeczowniki, dając początek równie uniwersalnemu przymiotnikowi i przysłówkowi. Opisywano nimi kucharzy (k...wskie lub p...dolone parzygnaty), ich ostatnie dokonania kulinarne (znowu to tak k...wsko sp...dolili, tego się k...a nie da jeść), czasem tylko przerywając tę monotonię przywołaniem innych rzeczowników i przymiotników, zwykle pochodzących od nazw szczegółów anatomicznych obu płci. David Kenyon Webster, student anglistyki Uniwersytetu Harvarda, zwierzał się po latach, że miał trudności z dostosowaniem się do „ohydnego, monotonnego, a nade wszystko pozbawionego polotu języka”. Niemniej jednak to właśnie ten język sprawiał, że chłopcy, przeistaczający się w mężczyzn, czuli się pewnie, a nade wszystko jeszcze silniej ze sobą związani. W końcu nawet Webster do niego przywykł, choć nigdy nie polubił. Proces formowania elity żołnierzy nie ograniczał się do nauki przeklinania, strzelania z karabinu i poznawania na własnej skórze granic fizycznych możliwości ludzkiego ciała. Uczono ich też czegoś znacznie ważniejszego - natychmiastowego i bezrefleksyjnego wykonywania rozkazów. Jakakolwiek chwila zawahania w wykonywaniu rozkazu była karana od razu dwudziestoma lub więcej pompkami. Poważniejsze wykroczenia kończyły się odebraniem weekendowej przepustki, wielogodzinną musztrą w pełnym oporządzeniu na placu apelowym i innymi wymyślnymi szykanami. Gordon wspomina: „W armii mają takie powiedzenie: Nie możemy cię zmusić do zrobienia czegoś, ale potrafimy sprawić, byś żałował, że tego nie zrobiłeś. Oj, potrafili!”. Zespoleni wspólną niedolą, skandowanymi wspólnie hasłami i śpiewanymi w czasie marszu i ćwiczeń piosenkami, stawali się powoli jedną wielką rodziną. Kompania uczyła się działać jako jednostka. W ciągu kilku dni od swego powstania stu czterdziestu żołnierzy kompanii E umiało już robić zwroty w szyku jak jeden mąż, ruszać biegiem i stawać w miejscu na komendę, padać na ziemię i robić pompki w takt komend sierżanta, wrzeszczeć chórem: „Ołem anie ułkowniku!”, „Tak jest, sir!” i ”Nie, sir!”. To wszystko było częścią rytuałów inicjacyjnych, wspólnych dla każdej armii świata. Podobnie jak nauka picia alkoholu. Pito głównie piwo, bo tylko je wolno było sprzedawać w kantynie bazy, a w pobliżu nie było żadnego miasteczka. Mnóstwo piwa. Pili i śpiewali żołnierskie piosenki. A pod koniec zabawy zawsze znalazł się ktoś, kto się obraził o jakąś uwagę, ktoś, komu spostponowano matkę, siostrę, ukochaną, region pochodzenia czy rodzinne miasto. Pięści szły w ruch bardzo łatwo, jak to wśród chłopców; krwawiły nosy, czerniały sińce pod oczyma, ale nie dochodziło do poważniejszych obrażeń. Kiedy już się rozładowali, niedawni przeciwnicy, wspierając się nawzajem na niezbyt pewnych nogach, wracali do koszar, wznosząc bojowe okrzyki i z obcych sobie ludzi stawali się towarzyszami broni. Rezultatem tych wspólnych doświadczeń była specyficzna więź, nie dająca się porównać z niczym, co kiedykolwiek łączyło ludzi postronnych. Towarzysze broni są sobie bliżsi niż przyjaciele, bliżsi niż bracia. Jest to jednak więź inna od tej, która łączy kochanków. Towarzysze broni znają się na wylot, ufają sobie bez granic. Znają na pamięć swoje historie życia, anegdotki, wiedzą, jak trafili do wojska, kiedy, gdzie i dlaczego zgłosili się na ochotnika do szkolenia spadochronowego, co lubią pić i jeść, do czego są zdolni. W czasie nocnego marszu poznają się nawzajem po kaszlu, w czasie nocnych ćwiczeń w lesie poznają się po chodzie i sylwetce. Ich poczucie przynależności stawało się tym silniejsze, im niżej sięgnąć w hierarchii: byli żołnierzami armii, spadochroniarzami z 506 pułku, jego 2 batalionu, ale przede wszystkim kompanii E, swojego plutonu, a nade wszystko swojej drużyny i członkami paczki wewnątrz drużyny czy sekcji. Szeregowy Kurt Gabel z 513 pps wyraził to słowami, które mogłyby paść z ust każdego żołnierza kompanii E: „Wszyscy trzej, Jake, Joe i ja, staliśmy się [...] jednością. Takich jedności było w naszych zwartych pododdziałach mnóstwo. Grupki po trzech, czterech chłopaków, zwykle z tej samej sekcji, a co najwyżej drużyny, zworniki utrzymujące w kupie drużynę czy pluton. [...] To poczucie wspólnoty [...] rozwijało się w więź nierozerwalną i niepowtarzalną. Często zdarzało się, że trzy takie paczki tworzyły razem drużynę, co w walce dawało nieprawdopodobne rezultaty. Ci goście dosłownie narzucali się innym z tym, żeby za nich głodować, marznąć i kiedy trzeba - ginąć. Cała drużyna będzie sobie flaki wypruwać, żeby ich osłaniać, zmienić w razie potrzeby, nie zważając na żadne przeszkody, a przecież cały czas klnąc w żywy kamień tych, przez których muszą nadstawiać karku. To, co się dzieje w takiej drużynie, sekcji karabinu maszynowego czy sekcji rozpoznania, ma w sobie coś mistycznego„. Filozof J. Glenn Gray w swoim klasycznym dziele The Warriors celnie ujął samą istotę takiej więzi: Żadne wysiłki organizacyjne, mające na celu osiągnięcie jasno wytyczonego celu, w czasie pokoju nie są w stanie stworzyć takiej więzi, jaka w czasie wojny łączy żołnierzy. [...] To poczucie wspólnoty graniczące z ekstazą. [...] Ludzie tylko wtedy są prawdziwymi przyjaciółmi, kiedy jeden jest gotów oddać życie za drugiego - bez namysłu, refleksji, i bez zważania na poniesioną stratę. Takie więzy między żołnierzami, zrodzone w pocie na poligonie i zahartowane w ogniu walki, trwają do końca życia. Czterdzieści dziewięć lat po Toccoa szeregowy Don Malarkey z Oregonu pisał o tamtym lecie 1942 roku: Taki był początek najbardziej pamiętnego doświadczenia mego życia, bycia członkiem kompanii E. Od tamtych czasów każdy dzień życia kończę żarliwą modlitwą dziękczynną do Adolfa Hitlera za to, że pozwolił mi spotkać na swej drodze najbardziej utalentowanych i inspirujących ludzi, jakich w życiu poznałem. Każdy żołnierz kompanii E, z którym rozmawiałem, pisząc tę książkę, powiedział coś podobnego, choć może innymi słowami. W miarę jak zajęcia szkoleniowe się intensyfikowały, podoficerowie awansowani spośród szeregowych stopniowo zastępowali przysłanych z armii. W ciągu roku trzynaście etatów podoficerskich w kompanii E obsadzali już ludzie, którzy tam trafili jako rekruci. Byli to między innymi: szef kompanii, starszy sierżant William Evans, sierżanci James Diel, Salty Harris i Myron Ranney, plutonowi Leo Boyle, Bili Guarnere, Carwood Lipton, John Martin, Robert Rader i Amos Taylor. „Tych ludzi szanowaliśmy jako naszych przełożonych i za nimi poszlibyśmy choćby w ogień”, oceniał ich po latach jeden z szeregowych. Także oficerowie, którzy ostali się w kompanii, stanowili grupę ludzi nadzwyczajnych i generalnie - za wyjątkiem dowódcy kompanii, porucznika Sobela - szanowanych. „Wręcz ciężko było uwierzyć, że istnieją tacy ludzie jak Winters, Matheson, Nixon i inni. To byli naprawdę oficerowie pierwszej klasy i to, że dzielili się z nami swoim czasem, cierpiąc wspólne niewygody i niebezpieczeństwa, zdawało nam się czasem jakimś cudem. Nauczyliśmy się ufać im bez granic”, wspomina szeregowy Rader. Szczególną atencją darzył Wintersa: „Winters odmienił nasze życie. Okazywał nam otwarcie przyjaźń, był szczerze zainteresowany nami i postępami naszego szkolenia, a przy tym jakiś taki nieśmiały i nie powiedział »gówno«, nawet jak w nie wlazł”. Tę ostatnią cechę potwierdza Gordon: „Kiedyś wyjeżdżał z bazy jeepem i któryś z chłopaków zawołał: »Hej, panie poruczniku, co, na laski jedziemy?«, a Winters spiekł raka”. Matheson, który wkrótce objął stanowisko adiutanta batalionu, a w przyszłości miał zostać generałem majorem, najbardziej z oficerów kompanii przejmował się swoją karierą wojskową. Hester „ojcował” żołnierzom, a Nixon prowadził światowe życie. Winters nie był ani jednym, ani drugim, nie kaprysił i nie parł do stawiania na swoim za wszelką cenę. „Dick Winters nigdy nie uważał się za Boga i zawsze postępował jak mężczyzna”, chwalił go szeregowy Rader. Był oficerem, który wyciskał z ludzi to, co w nich najlepsze, bo według Radera „ludzie tak go lubili, że szybciej by zdechli, niż go zawiedli”. Był - i jest nadal, po tylu latach - ubóstwiany przez żołnierzy kompanii E. Podporucznik Winters miał jednak poważny problem: był nim porucznik (wkrótce awansowany na kapitana) Sobel. Dowódca kompanii był dość wysoki, szczupłej budowy ciała, z szopą kędzierzawych czarnych włosów. Oczy miał wąskie jak strzelnice bunkra, nos wielki i zakrzywiony, końską twarz i cofniętą szczękę. W cywilu sprzedawał ubrania i nie miał pojęcia o życiu na łonie natury. Był niezdarny, brakowało mu koordynacji ruchowej i żaden był z niego sportowiec. Każdy z żołnierzy kompanii miał lepszą kondycję fizyczną. Kiedy się odezwał, żołnierzy śmieszyły jego manieryczne zdania, „po prostu mówił inaczej”. Ponadto był uosobieniem arogancji. Sobel stanowił typ zakompleksionego tyrana. Kaprys historii wyniósł go na stanowisko, na którym mógł się wyżywać na podległych mu ludziach. Jeśli ktoś mu podpadł z jakiejkolwiek przyczyny, zawsze znalazł powód, żeby kogoś takiego ukarać za jakieś, choćby najdrobniejsze i nieważne - realne, czy wyimaginowane, przewinienie. Facet był po prostu sadystą. W czasie sobotniej porannej inspekcji mógł się wyładować. Stając przed wybranymi na ten dzień ofiarami, zgłaszał je do raportu za, na przykład, „brudne uszy”. Kiedy już pozbawił za to przepustek trzech czy czterech żołnierzy, zmieniał repertuar i pół tuzina następnych nieszczęśników siedziało przez weekend w koszarach za „brudny pas” czy cokolwiek innego. Jeśli ktoś przeżył jego inspekcję i spóźnił się z powrotem przed niedzielnym capstrzykiem, Sobel wyciągał go w poniedziałek wieczór, po całym dniu wyczerpujących ćwiczeń, z koszar i kazał łopatką kopać okop „na pełny profil” (czyli okop dla stojącego żołnierza) tylko po to, by po zakończeniu kazać go zasypać. Sobel chciał mieć - za wszelką cenę - najlepszą kompanię w pułku. Jego metodą było piętrzenie przed swoimi ludźmi wymagań. Zawsze musieli ćwiczyć dłużej, biegać szybciej i pracować ciężej niż inni. Kiedy kompania biegła na szczyt Currahee, Sobel biegł na jej czele. Głowa mu się kiwała, ręce bezwładnie opadały na boki, co chwila oglądał się przez ramię, czy ktoś nie odpadał od szyku. Klapał przy tym stopami jak przerażona kaczka i krzyczał: „Japonce wam pokażą!” albo „Hi-ho, Silver!”. Tipper wspomina: „Pamiętam, że wielokrotnie, kiedy kończyliśmy długi bieg, wyczerpani i ledwie żywi, musieliśmy stać i czekać na komendę »Rozejść się!«. Sobel zaś biegał wokoło i wydzierał się: »Baczność! Stać bez ruchu!«. Sukinsyn potrafił nas trzymać tak w nieskończoność, zanim wreszcie nasza zdolność do przeistaczania się w kamienne posągi go zadowoliła. To było nie do wytrzymania, ale robiliśmy, co nam kazał, bo chcieliśmy dostać te cholerne skrzydła”. U Gordona wywołało to trwającą całe życie nienawiść do Sobela. „Póki nie wylądowaliśmy o świcie 6 czerwca w Normandii, druga wojna światowa toczyła się dla mnie między mną a tym skurwielem”, mówił w roku 1990. Jak większość szeregowych, Gordon zaklinał się, że kiedy wejdą do walki, Sobel nie przeżyje nawet pięciu minut. Jeśli Niemcy go nie „kropną”, co najmniej tuzin jego własnych żołnierzy z przyjemnością ich w tym wyręczy. Za plecami nikt nie nazywał go ani kapitanem, ani nie wymieniał jego nazwiska. Z powszechnie używanych epitetów chyba tylko „pier...ony gudłaj” nadaje się jako tako do druku. Oficerowie mieli z Sobelem równie ciężkie życie co szeregowi. Ich zaprawa fizyczna była taka sama jak żołnierzy, ale w odróżnieniu od nich nie mogli po usłyszeniu upragnionej komendy „Rozejść się” zwalić się na łóżka i próbować odpocząć, ale musieli studiować regulaminy i instrukcje, by zaliczać przed Sobelem egzaminy. Na odprawach, jak wspomina Winters, „Sobel cały czas pokazywał, kto tu rządzi. Nie było żadnej dyskusji. Prowadził je cały czas podniesionym, piskliwym głosem. W ogóle nie mówił, cały czas histerycznie krzyczał. To było bardzo irytujące”. Oficerowie przezywali swojego przełożonego Czarnym Łabędziem. Sobel nie miał przyjaciół. Oficerowie unikali go, kiedy poszedł do kasyna. Nikt nie chciał razem z nim jechać na przepustkę, nikt nie szukał jego towarzystwa. Nikt w całej kompanii E nie znał historii jego życia i nikt nie był jej ciekaw. Dowódca miał natomiast swoich faworytów. Na tej liście pierwsze miejsce nieodmiennie zajmował szef kompanii, starszy sierżant William Evans. Obaj, Sobel i Evans, szczuli jednych przeciw drugim, tu dając przywilej, ówdzie go zabierając. Każdy, kto kiedykolwiek był w wojsku, zna ten typ: Sobel był klasycznym okazem zupaka. Najwięcej uwagi przykładał do rzeczy o najmniejszym znaczeniu. Paul Fussell w swojej książce Wartime podaje chyba najlepszą definicję zupactwa:...
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plrumian.htw.pl
|