[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Alastair Reynolds Migotliwa wstęga Tom 1: Pościg Tytuł oryginału: Chasm City Drogi Przybyszu! Witamy w układzie Epsilon Eridani. Mamy nadzieję, że mimo tego, co się wydarzyło, Twój pobyt tutaj okaże się przyjemny. W dokumencie tym przedstawiamy niektóre kluczowe wydarzenia naszej najnowszej historii. W ten sposób pragniemy ułatwić Ci wejście w kulturę, która istotnie różni się od tej, jakiej oczekiwałeś, wsiadając na statek. Zwróć uwagę, że przed Tobą przybyli tu inni. Dzięki ich doświadczeniu stworzyliśmy ten dokument tak, by pomóc Ci złagodzić szok wywołany dostosowaniem kulturowym. Przekonaliśmy się, że koloryzowanie lub umniejszanie prawdy o tym, co się stało - co nadal się dzieje - jest wysoce szkodliwe, najlepiej zaś - a opieramy to na statystycznym badaniu sytuacji podobnych do Twojej - przedstawić fakty otwarcie i uczciwie. Przewidujemy Twoją reakcję: najpierw niedowierzanie, potem wściekłość, wreszcie zaprzeczenie. Należy zdawać sobie sprawę z tego, że to reakcja normalna. Równie ważne jest, byś sobie uświadomił - nawet w tym wczesnym stadium - że kiedyś dostosujesz się i pogodzisz z prawdą. Do tego czasu mogą upłynąć dni, może nawet tygodnie lub miesiące, ale - poza odosobnionymi przypadkami - chwila ta zawsze nadchodzi. Gdy spojrzysz na to z perspektywy, pożałujesz, że nie zmusiłeś się do skrócenia okresu dojścia do akceptacji. Zrozumiesz, że dopiero po zakończeniu tego procesu stało się możliwe osiągnięcie czegoś w rodzaju szczęścia. Zacznijmy zatem proces dostosowania. Z powodu fizycznego ograniczenia prędkości komunikacji w zakresie skolonizowanej przestrzeni - które nie może przekroczyć prędkości światła - wszelkie wiadomości z innych układów słonecznych są naturalnie przestarzałe - często o co najmniej całe dziesięciolecia. Twój sposób postrzegania głównej planety naszego układu, Yellowstone, jest zapewne oparty na nieaktualnych informacjach. Od ponad dwóch wieków - w zasadzie aż do ostatnich czasów - Yellowstone przeżywała Belle Epoque - tak to określała większość współczesnych obserwatorów. Był to niesłychany złoty okres w sferze rozwoju społecznego i technicznego; nasz wzorzec ideologiczny, wszyscy postrzegali to jako niemal doskonały system rządów. Yellowstone zrodziła wiele owocnych przedsięwzięć - w tym założenie kolejnych kolonii w innych układach słonecznych oraz ambitne wyprawy naukowe do krańców znanego człowiekowi kosmosu. Na planecie i w Migotliwej Wstędze przeprowadzono wizjonerskie eksperymenty społeczne, w tym kontrowersyjne, choć pionierskie dzieło Calvina Sylveste'a i jego uczniów. W cieplarnianej atmosferze innowacji bujnie rozkwitali wielcy artyści, filozofowie i uczeni. Odważnie stosowano techniki wzmacniania neuralnego. Inne kultury ludzkie podejrzliwie traktowały Hybrydowców, ale my, Demarchiści, bez obaw przyjąwszy pozytywne aspekty metod podnoszenia sprawności umysłu, ustanowiliśmy zasady współpracy z Hybrydowcami, które umożliwiły nam wykorzystanie ich technologii. Dzięki ich napędom statków kosmicznych zasiedliliśmy znacznie więcej układów, niż zrobiły to te cywilizacje, które wdrożyły gorsze modele społeczne. To były rzeczywiście wspaniałe czasy. I prawdopodobnie taki stan rzeczy spodziewaliście się tu zastać. Niestety, rzeczywistość jest inna. Przed siedmioma laty coś się stało z naszym układem. Nawet obecnie nie znamy dokładnie jej pochodzenia i mechanizmu rozprzestrzeniania, ale najprawdopodobniej zaraza przybyła na pokładzie jakiegoś statku, przypuszczalnie w formie uśpionej i bez wiedzy załogi. Mogła nawet przybyć wiele lat wcześniej. Jest raczej mało prawdopodobne, byśmy kiedyś odkryli prawdę - zbyt wiele informacji uległo zniszczeniu. Zaraza wymazała lub uszkodziła cyfrowe archiwa naszej planety. W wielu wypadkach możemy korzystać jedynie z ludzkiej pamięci, a pamięć ludzka bywa zawodna. Parchowa Zaraza zaatakowała samą istotę naszego społeczeństwa. Nie był to ani wirus wyłącznie biologiczny, ani wyłącznie softwareowy, lecz dziwna, zmienna chimera obu typów. Nigdy nie wyizolowano czystej postaci szczepu, ale w owej formie musiał przypominać jakiś nanomechanizm, analogiczny do molekularnych zestawów stosowanych przez nas w technologii medmaszyn. Bez wątpienia miał obce pochodzenie. Nasze interwencje przeciw zarazie potrafiły ją co najwyżej spowolnić, a najczęściej pogarszały stan rzeczy. Zaraza adaptuje się do naszych środków, potrafi je diametralnie zmienić i zwrócić przeciwko nam, jakby prowadzona jakąś ukrytą inteligencją. Nie wiemy, czy została skierowana specjalnie przeciw ludzkości, czy tylko po prostu mieliśmy strasznego pecha. Na podstawie wcześniejszych doświadczeń można założyć, że najprawdopodobniej dochodzisz teraz do wniosku, że ten dokument to mistyfikacja. Z doświadczenia wiemy również, że zaprzeczanie przyśpieszy proces dostosowania o mały, lecz statystycznie istotny czynnik. Ten dokument to nie mistyfikacja. Parchowa Zaraza rzeczywiście zaatakowała, a skutki są znacznie poważniejsze, niż moglibyście sobie wyobrazić. Gdy się objawiła, nasze społeczeństwo nasycały tryliony maleńkich maszyn. Były naszymi sługami, którzy nie myśleli, nie narzekali, a dawali życie i kształtowali materię. Mimo to prawie nie poświęcaliśmy im uwagi. Niezmordowane, roiły się w naszym krwiobiegu; nieustannie trudziły się w naszych komórkach, skupiały w mózgach, podłączając nas do demarchistowskiej sieci natychmiastowego podejmowania decyzji. Poruszaliśmy się w wirtualnych środowiskach, utkanych przez bezpośrednią manipulację naszym mechanizmem zmysłowym, albo skanowaliśmy i ładowaliśmy nasze umysły do systemów komputerowych pracujących z szybkością błyskawicy. Wykuwaliśmy i rzeźbiliśmy materię w skali gór; z materii komponowaliśmy symfonie; sprawialiśmy, że tańczyła w rytm naszych kaprysów niczym ujarzmiony ogień. Tylko Hybrydowcy bardziej zbliżyli się do Bóstwa... a niektórzy twierdzą, że nie byliśmy za nimi zbyt daleko. Z surowych skał i lodu maszyny stworzyły dla nas orbitujące miasta-państwa, potem dostosowały bezwładną materię, by służyła życiu w stworzonych biomach. Maszyny myślące zarządzały miastami-państwami, nadzorowały dziesięć tysięcy habitatów Migotliwej Wstęgi, krążących wokół Yellowstone. To dzięki maszynom amorficzna architektura Chasm City zyskała bajeczne, fantastyczne piękno. Tego wszystkiego już nie ma. Było gorzej, niż myślisz. Gdyby zaraza zabiła tylko nasze maszyny, wprawdzie umarłyby miliony, ale taką katastrofę dałoby się opanować, potrafilibyśmy się z niej wydobyć. Zaraza jednak nie ograniczyła się wyłącznie do destrukcji. Weszła w sferę sztuki - sztuki perwersyjnej i sadystycznej. Spowodowała, że nasze maszyny zaczęły ewoluować w sposób niekontrolowany - niekontrolowany przez nas - i zaczęły tworzyć nowe dziwaczne układy symbiotyczne. Budynki, zmienione w gotyckie koszmary, zamknęły nas w pułapce i nie mogliśmy uciec przed ich śmiercionośną transfiguracją. Maszyny w naszych komórkach, we krwi, w naszych głowach zrywały pęta i rozmazywały się w nas, niszcząc żywą tkankę. Zmienialiśmy się w oślizły larwi zlepek ciała i maszyn. Pogrzebani zmarli nadal się rozrastali, łączyli i rozprzestrzeniali, zlewali z miejską architekturą. Czasy grozy. Jeszcze się nie skończyły. Jednak nasz pasożyt - jak każda efektywna zaraza - dba o to, by nie dobić całkowicie populacji swego żywiciela. Umarły dziesiątki milionów, ale dziesiątki milionów ukryły się w swoistych sanktuariach - hermetycznie zamkniętych enklawach w mieście lub na orbicie. Ich medmaszyny otrzymały awaryjny rozkaz destrukcji i rozsypały się w proch, który bez szkody został usunięty z ciała. Chirurdzy pracowali pełną parą, by z głów wymontować implanty, nim zaraza je zaatakuje. Inni ludzie, tak związani ze swymi maszynami, że nie mogli z nich zrezygnować, szukali ratunku w zimnym śnie. Wybrali pochówek w zapieczętowanych wspólnych kriokryptach... albo całkowicie opuścili układ. Tymczasem nowe dziesiątki milionów napłynęły do Chasm City z orbity, uciekając przed zagładą Migotliwej Wstęgi. Niektóre z tych osób należały do elity bogaczy w układzie, ale stały się równie biedne jak większość uchodźców w historii. To, co zastały w Chasm City, na pewno ich nie pocieszyło... Wyjątki z dokumentu dla nowo przybyłych, rozpowszechnionego bezpłatnie w kosmosie wokół Yellowstone, rok 2517. JEDENZapadał zmrok, gdy Dieterling i ja przybyliśmy do podstawy mostu. - Musisz coś wiedzieć o Czerwonorękim Vasquezie - powiedział Dieterling. - Nigdy go tak przy nim nie nazywaj. - Dlaczego? - Bo to go wkurza. - No i co z tego? - Zatrzymałem kołowiec i zaparkowałem go wśród zbieraniny pojazdów, stojących rządkiem po jednej stronie ulicy. Puściłem stabilizatory; przegrzany silnik pachniał jak gorąca lufa karabinu. - Nie mamy zwyczaju przejmować się odczuciami hołoty - odparłem. - No tak, ale tym razem trzeba wykazać nadmiar ostrożności. Vasquez nie jest wprawdzie najjaśniejszą gwiazdą w konstelacji kryminalistów, ale ma przyjaciół, a za sobą serię nadzwyczaj sadystycznych czynów. Więc zachowuj się jak najlepiej. - Wstrzelę się w tę rolę najlepiej jak umiem. - Tak... ale nie zostaw za dużo krwi na podłodze. Wysiedliśmy z kołowca. Wyciągałem szyję, by objąć wzrokiem most. Widziałem go po raz pierwszy - to była moja pierwsza wyprawa nie tylko do Strefy Zdemilitaryzowanej, ale i do Nueva Valparaiso; most wydawał się absurdalnie olbrzymi, nawet gdy patrzyło się na niego z odległości piętnastu, dwudziestu kilometrów. Łabędź - rozdęty i czerwony, z gorącą jaśniejszą plamką w centrum - chował się już za horyzont, ale nawet w tym świetle było widać nitki mostu i od czasu do czasu małe koraliki wind zjeżdżających lub wznoszących się w kosmos. Zastanawiałem się, czy nie przybyliśmy za późno. Może Reivich zdążył już wsiąść do windy? Vasquez zapewnił nas jednak, że człowiek, na którego polujemy, nadal jest w mieście, upraszcza sieć swoich aktywów na Skraju Nieba i przenosi fundusze na rachunki długoterminowe. Dieterling poszedł na tył kołowca - z zachodzącymi na siebie segmentami opancerzenia jednokołowy samochód przypominał pancernika - i z trzaskiem otworzył mały bagażnik. - Cholera, brachu, omal nie zapomniałem płaszczy. - Prawdę mówiąc, miałem nadzieję, że zapomnisz. - Wkładaj i nie narzekaj! - Rzucił mi płaszcz. Włożyłem płaszcz na warstwy odzieży, które miałem na sobie. Jego brzeg omiatał powierzchnię ulicznych kałuży z błotnistą deszczówką; arystokraci lubili się tak nosić, jakby prowokując, by przydeptywano im poły szat. Dieterling też zarzucił płaszcz na ramiona i zaczął przebierać w opcjach doboru wzorów umieszczonych na rękawie. Krzywił się z niesmakiem na kolejne krawieckie propozycje. -Nie. Nie... Na litość Boską, nie. Też nie. To też się nie nadaje. Wyciągnąłem rękę i położyłem palec na jednej z jego naszywek. - Masz. Wyglądasz zabójczo. Teraz się zamknij i podaj mi pistolet. Przedtem wybrałem na swoim płaszczu barwę perłową - na takim tle pistolet nie powinien się odcinać. Dieterling wyjął z kieszeni marynarki małą broń i podał mi ją po prostu jak pudełko papierosów. Pod gładką plastikową półprzezroczystą powierzchnią pistoletu widniał labirynt części wewnętrznych. Był to pistolet nakręcany, wykonany całkowicie z węgla - głównie diamentu, ale zastosowano też fullereny do smarowania i magazynowania energii. Nie miał żadnych części metalowych, żadnych materiałów wybuchowych czy obwodów elektrycznych. Tylko skomplikowany układ dźwigni i zapadek, smarowanych kulkami fullerenu. Z pistoletu strzelało się diamentowymi strzałkami stabilizowanymi obrotowo, napędzanymi dzięki relaksacji fullerenowych spirali zwiniętych niemal do granicy zerwania. Nakręcało się go kluczem, jak zabawkę. Broń nie posiadała urządzeń celowniczych, systemów stabilizujących ani lokatorów celu. I tak nie miało to znaczenia. Wsunąłem pistolet do kieszeni płaszcza, pewien, że nikt z przechodniów nie zauważył przekazania broni. - Obiecałem, że wybiorę ci cacko - rzekł Dieterling. - Ujdzie. -Tylko tyle? Tanner, jestem rozczarowany. Ten przedmiot ma w sobie niesamowite niecne piękno. Sądzę nawet, że otwiera wyraźne możliwości łowieckie. Cały Miguel Dieterling, cały on, pomyślałem. Na wszystko patrzy z punktu widzenia myśliwego. Usiłowałem się uśmiechnąć. -Zwrócę ci to w jednym kawałku. A gdyby się nie udało, wiem, jaki prezent dać ci na gwiazdkę. Ruszyliśmy w stronę mostu. Żaden z nas nie był przedtem w Nueva Valparaiso; no i co z tego. Jak większość sporych miast na tej planecie, również i to miało w swym założeniu coś z gruntu znajomego; nawet nazwy ulic brzmiały znajomo. Plany większości naszych osad oparto na deltoidalnej strukturze ulic z trzema głównymi arteriami biegnącymi z wierzchołka centralnego trójkąta o boku jakichś stu metrów. Wokół tego ośrodka tworzono zwykle coraz większe trójkąty, wreszcie struktura geometryczna psuła się, tworząc plątaninę rozrzuconych przedmieść i nowo zabudowywanych stref. Miasto decydowało, jak wykorzystać centralny trójkąt, i zwykle zależało to od tego, ile razy miasto było okupowane i bombardowane podczas wojny. Tylko w nielicznych wypadkach pozostawał jakiś ślad po deltokształtnym promie, wokół którego wyrosło osiedle. Nueva Valparaiso też powstało w ten sposób. Ulicom nadano zwykłe nazwy: Omdurman, Norquinco, Armesto i tak dalej, ale centralny trójkąt został pogrzebany pod konstrukcją mostu, który okazał się na tyle istotny dla obu wojujących stron, że przetrwał bez uszczerbku. Wyrastał błyszczący i czarny, trzema ścianami, każda o długości trzystu metrów. Przypominał kadłub statku, ale jego dolne poziomy obrosły w hotele, restauracje, kasyna i burdele. Nawet gdyby most tu nie sterczał, już sam wygląd ulicy świadczył o tym, że znajdujemy się w starej dzielnicy blisko miejsca lądowania. Niektóre budynki powstały ze spiętrzonych gondoli towarowych, w których wykuto okna i drzwi, a potem w ciągu dwóch i pół wieku przyozdobiono architektonicznymi detalami. -Hej tam! - usłyszałem czyjś głos. - Tanner Pieprzony Mirabel W zacienionym portyku stał oparty o mur mężczyzna. Sprawiał wrażenie, że nie ma nic do roboty poza oglądaniem pełzających owadów. Dotychczas miałem z nim do czynienia tylko za pośrednictwem wideo albo telefonu, i zawsze krótko z nim rozmawiałem. Spodziewałem się zobaczyć kogoś znacznie wyższego i o mniej szczurowatym wyglądzie. Czerwonawe zęby spiłował na ostro, pociągłą twarz porastała nierówna szczecina, długie czarne włosy sczesał z bardzo niskiego czoła do tyłu. Jego płaszcz, ciężki jak mój, wyglądał tak, jakby za chwilę miał mu się zsunąć z ramion. W lewej ręce trzymał papierosa - wkładał go co chwila do ust - a prawa dłoń zniknęła w kieszeni płaszcza i jakoś nie chciała się wynurzyć. Nie okazałem zdziwienia, że nas śledził. - Vasquez - powiedziałem - zakładam, że wziąłeś naszego człowieka pod nadzór? - Teee, Mirabel, bez obaw, facet się nie wysiusia bez mojej wiedzy. - Ciągle porządkuje swoje sprawy? - No wiesz, jakie są te bogate dzieciaki. Muszą dbać o interesy. Jeśli o mnie chodzi, wjechałbym po moście jak gówno na kółkach. - Wskazał papierosem Dieterlinga. - To facet od wężów? - Jeśli tak to określisz... - Dieterling wzruszył ramionami. - Nielicha robota polować na węże. - Ręką z papierosem wy konał gest, jakby celował i strzelał z pistoletu, zapewne w wyimaginowaną hamadriadę. - Moglibyście mnie wcisnąć do swojej następnej wyprawy? - Nie wiem - odparł Dieterling. - Raczej nie używamy żywej przynęty. Ale porozmawiam z szefem i zobaczę, co się da zrobić. · Czerwonoręki Vasquez błysnął zaostrzonymi zębami. · -Zgrywus jesteś. Podobasz mi się, Wężu. Ale z drugiej strony, pracujesz dla Cahuelli i musisz mi się podobać. A tak przy okazji, jak mu się wiedzie? Słyszałem, że Cahuella oberwał tak samo paskudnie jak ty, Mirabel. Więcej, doszły mnie plotki, że się nie wylizał. · - Zrobiłem dla niego, co mogłem – powiedziałem. Vasquez kiwał powoli głową, jakby właśnie potwierdziły się jego najświętsze przekonania. · Nie zamierzaliśmy teraz informować o śmierci Cahuelli, dopóki nie przemyślimy wszystkich konsekwencji, ale najwyraźniej złe wiadomości dotarły do Nueva Valparaiso przed nami. · -Tak słyszałem. - Położył mi na ramieniu lewą dłoń, trzymając papierosa jak najdalej od perłowej tkaniny płaszcza. - Mówiono, że z urwaną nogą jechałeś przez pół planety, żeby przywieźć do domu Cahuellę i jego dziwkę. Człowieku, to kawał gównianego bohaterstwa, nawet jak na białookiego. Opowiesz mi wszystko przy pisco, a Wąż zapisze mnie na swoją następną wyprawę. Zgoda, Wężu? · Szliśmy w stronę mostu. · - Teraz nie czas na takie rzeczy - powiedziałem. - To znaczy na drinki. ...
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plrumian.htw.pl
|