[ Pobierz całość w formacie PDF ]
— Dlaczego mnie o to prosisz? Siedziała naprzeciwko mnie, przy stoliku z marmurowym blatem, plecami zwrócona do otwartych drzwi kawiarenki. Patrzyła na mnie, jak na cudowne zjawisko, lecz moja prośba odwróciła jej uwagę. Nie patrzyła już na mnie, lecz z napięciem wpatrywała się w moje oczy. Była wysoka, a ciemnobrązowe włosy przez całe życie nosiła długie i swobodnie rozpuszczone; skórzaną klamerką spinała grzywkę z tyłu głowy tak, żeby nie opadała jej na czoło. W małe uszy wpięła złote koła kolczyków; zwiewne, letnie, białe ubranie miało zaś w sobie coś cygańskiego, może z powodu czerwonej szarfy, którą było przepasane. — I zrobić coś podobnego dla takiego stworzenia? — spytała ciepło. Nie była na mnie zła, wcale nie… lecz tak poruszona, że nie mogła nawet zapanować nad swym łagodnym, urzekającym głosem. — Wywołać ducha, który może być wypełniony złością i chęcią zemsty? Chcesz, abym to uczyniła… i to dla Louisa de Pointe du Laca, który sam już dawno przestał żyć? — Kogóż innego miałbym o to prosić, Merrick? — odparłem. — Któż inny mógłby to uczynić? — Wypowiedziałem jej imię zwyczajnie, z amerykańskim brzmieniem, choć wiele lat temu, gdyśmy się dopiero co poznali, pisała je „Merrique” i wypowiadała z lekkim francuskim akcentem. Od strony kuchennych drzwi rozległ się chropawy dźwięk, po czym zaskrzypiały zawiasy. Do naszego stolika, szurając po zakurzonych kamiennych płytach podłogi, podszedł zasuszony kelner w brudnym fartuchu. — Rum — rzekła. — St. James. Przynieś całą butelkę. Zamruczał coś w odpowiedzi, czego nie pochwyciłem nawet przy moim wyczulonym wampirzym słuchu. Odszedł, szurając nogami, i znowu zostawił nas samych w marnie oświetlonym pokoju z wysokimi, otwartymi na oścież drzwiami wychodzącymi na Rue St. Anne. Ta mała kawiarenka była kwintesencją wszystkiego, co nowoorleańskie. Wiszące pod sufitem wiatraki obracały się leniwie, a podłoga nie była zamiatana od wieków. Powoli zapadał zmierzch, powietrze zaś wypełnione było zapachami Kwatery i słodyczą wiosny. Jakież to cudowne, że wybrała właśnie takie miejsce i to tak przedziwnie puste o tej czarownej porze. Wpatrywała się we mnie uważnie, choć w jej wzroku nie można było dostrzec nic poza łagodnością. — Teraz Louis de Pointe du Lac chce zobaczyć ducha — powiedziała wolno, jakby z namysłem. — Jakby nie dość się już wycierpiał. Nie tylko w jej słowach znać było współczucie; wyczuwałem je także w niskim, poufnym tonie jej głosu. Współczuła mu. — Oczywiście — powiedziała, nie dając mi dojść do głosu. — Współczuję mu i wiem, jak bardzo chce zobaczyć twarz tego wampirzego dziecka, które tak gorąco kochał. — Uniosła brwi w zamyśleniu. — Przychodzisz do mnie i wypowiadasz imiona, które są już jedynie legendą. Przychodzisz z tajemniczego świata, przychodzisz ze świata nadprzyrodzonego, podchodzisz do mnie tak blisko, i na dodatek masz prośbę. — W takim razie, uczyń to, Merrick, jeśli tobie nie uczyni to krzywdy — poprosiłem. — Nie chcę ściągać ci na głowę nieszczęść. Boże w niebiosach, dopomóż. Wiesz o tym doskonale. — A co z nieszczęściem, które może dotknąć Louisa? — spytała wolno, z namysłem wypowiadając każde słowo. — Duch może wypowiedzieć okropne słowa do tego, który go wywołał. To zaś jest duch potwornego dziecka, które umarło gwałtowną śmiercią. Prosisz o niebezpieczną i straszną rzecz. Skinąłem głową. Wszystko, co powiedziała, było prawdą. — Louis ma obsesję — wyjaśniłem. — Z biegiem lat ta obsesja zniszczyła resztki jego zdrowego rozsądku. Teraz nie potrafi już myśleć o niczym innym. — A co jeśli faktycznie sprowadzę ją ze świata umarłych? Myślisz, że to sprawi, że oboje przestaną cierpieć? — Wcale na to nie liczę. Nie wiem. Lecz wszystko jest lepsze od bólu, który trawi Louisa w tej chwili. Oczywiście, że nie mam prawa przychodzić tu i prosić cię o to… A jednak, nasze losy są z sobą splątane… Talamaski, Louisa i mój. Także i los wampira Lestata. Przecież to właśnie od Talamaski Louis de Pointe du Lac usłyszał historię o pojawieniu się ducha Claudii. To jedna z naszych, kobieta nazwiskiem Jesse Reeves. Informacje o niej znajdziesz w archiwach. Była tą, której ukazał się duch Claudii. — Owszem, znam tę historię — przytaknęła Merrick. — Stało się to w domu na Rue Royale. Wysłałeś tam Jesse, żeby zbadała sprawę wampirów. Jesse zaś wróciła z kieszeniami pełnymi skarbów, które dowodziły ponad wszelką wątpliwość, że w tym domu mieszkało kiedyś nieśmiertelne dziecko… Claudia. — Masz rację — odpowiedziałem. — Popełniłem błąd, posyłając tam Jesse. Była za młoda… Nigdy… — Trudno było mi dokończyć to zdanie. — Jesse nigdy nie była tak sprytna jak ty. — Ludzie czytają o tym w opublikowanych opowieściach Lestata i uważają za bajki — ciągnęła, pogrążona w myślach. — Te historie o pamiętniku, różańcu i starej laleczce. Ale my jesteśmy w posiadaniu tych przedmiotów, nieprawdaż? Znajdują się w skarbcu, w Anglii. Bo w tamtych czasach nie mieliśmy Domu Zakonnego w Luizjanie. Sam schowałeś je do skarbca. — Czy możesz to zrobić? — spytałem. — Czy zrobisz to? To chyba lepiej postawione pytanie. Bo nie mam najmniejszych wątpliwości, że możesz. Nie była jeszcze gotowa, by udzielić mi odpowiedzi, jednak mieliśmy za sobą wspaniały początek. Och, jakże ja za nią tęskniłem! Rozmowa z nią była nawet bardziej fascynująca, niż się spodziewałem. Z przyjemnością patrzyłem na zmiany, które w niej zaszły: jej francuski akcent zupełnie już zanikł i teraz mówiła jak rodowita Brytyjka. Wszak wiele długich lat spędziła w Anglii na naukach; część tych lat spędziła ze mną. — Wiesz, że Louis cię widział — powiedziałem łagodnie. — Wiesz, że przysłał mnie, bym z tobą porozmawiał. Zrozumiał, jaką moc posiadasz, w chwili kiedy dostrzegł ostrzeżenie w twoich oczach. Nie odpowiedziała. — „Widziałem prawdziwą czarownicę”, rzekł mi po spotkaniu z tobą. „Wcale się mnie nie bała. Powiedziała, że wezwie na pomoc umarłych, jeśli nie zostawię jej w spokoju”. Skinęła głową; przyglądała mi się bardzo poważnie. — Tak, to wszystko prawda — mruknęła pod nosem. — Można by powiedzieć, że nasze drogi się zeszły. — Zastanowiła się głęboko. — Ale ja widziałam Louisa de Pointe du Laca wiele razy. Byłam jeszcze dzieckiem, kiedy po raz pierwszy go ujrzałam. A teraz ty i ja nareszcie mamy okazję porozmawiać o tym. Zaskoczyła mnie. Powinienem był wiedzieć, że mnie zaskoczy. Niesłychanie ją podziwiałem. Nie potrafiłem tego ukryć. Podobała mi się jej prostota, biała bawełniana bluzeczka z okrągłym dekoltem i czarne koraliki oplatające jej szyję. Spojrzawszy w jej zielone oczy, poczułem nagle ogromny wstyd za to, co zrobiłem, ujawniając się jej. Louis wcale nie zmuszał mnie do skontaktowania się z nią. Zrobiłem to z własnej woli. Lecz nie zamierzam rozpoczynać tej opowieści od rozwodzenia się nad własnym poczuciem wstydu. Pozwólcie tylko, że powiem, iż byliśmy więcej niż tylko zwykłymi kompanami i współpracownikami w Talamasce. Ona była moim uczniem, a ja jej mentorem; a kiedyś, przez krótką chwilę — ach, jakże krótką, ulotną chwilę — byliśmy niemalże kochankami. Przybyła do nas jako młoda dziewczyna, zbłąkana spadkobierczyni klanu Mayfairów, z afroamerykańskiej gałęzi tej rodziny; wywodziła się od białych czarownic, o których prawie nic nie wiedziała, oktaronka niesłychanej urody, bose dziecko, które przywędrowało do Domu Zakonnego w Luizjanie i powiedziało: — Słyszałam o was. Potrzebuję was. Widzę różne rzeczy. Potrafię rozmawiać z umarłymi. To wydarzyło się przeszło dwadzieścia lat temu, a mnie zdaje się, że dzisiaj. Byłem wtedy Głównym Przełożonym londyńskiego oddziału naszego Zakonu, prowadzącym życie administratora–dżentelmena, ze wszystkimi wygodami i niedogodnościami tej rutyny. W środku nocy zbudził mnie telefon. Dzwonił mój przyjaciel i kolega–uczony, Aaron Lightner. — Davidzie — powiedział — musisz przyjechać. Mamy tu coś niesamowitego. Czarownicę obdarzoną tak wielką mocą, że słowo ludzkie nie jest w stanie tego opisać. Davidzie, musisz przyjechać… W tamtych dniach nie było nikogo, kogo szanowałbym bardziej niż Aarona Lightnera. W całym swoim życiu kochałem tylko trzy osoby — zarówno ludzi, jak i wampiry. Aaron Lightner był jedną z nich. Drugą był wampir Lestat. Lestat, który przyniósł mi cud swojej miłości i złamał moje śmiertelne życie. Lestat, który uczynił mnie nieśmiertelnym i niewiarygodnie potężnym, tak że nawet wśród wampirów nie mam sobie równych. Trzecią osobą była Merrick Mayfair, choć uczyniłem wszystko, co w mojej mocy, żeby o niej zapomnieć. Lecz mówiliśmy o Aaronie, o moim starym przyjacielu Aaronie z jego siwymi, gęstymi włosami, bystrymi szarymi oczyma, ubranym zawsze w bawełniany garnitur w biało–błękitne prążki, typowy dla dżentelmena z Południa. Mówiliśmy też o niej, o dziecku, którym niegdyś była, o Merrick, która wydawała mi się równie egzotyczna jak bujna tropikalna flora i fauna miejsca, z którego pochodziła. — Dobrze, stary druhu, przyjadę, lecz czy to naprawdę nie może zaczekać do rana? — Przypomniałem sobie swoją ociężałość i dobroduszny śmiech Aarona. — Davidzie, co się z tobą stało, mój stary? — odpowiedział. — Nie mów mi, co teraz robisz. Pozwól, że sam ci powiem. Zasnąłeś, czytając jakąś dziewiętnastowieczną książkę poświęconą duchom, coś elokwentnego i usypiającego. Pozwól, że zgadnę: autorstwa Sabine Bering–Gould. Nie wystawiłeś nosa z Domu Zakonnego od pół roku, prawda? Nie wyszedłeś nawet na obiad w mieście. Nie zaprzeczaj, Davidzie, żyjesz tak, jakby twoje życie już się skończyło. Roześmiałem się. Aaron mówił to tak łagodnym głosem. Nie czytałem książki Sabine Bering–Gould, lecz równie dobrze mogło tak być. Zdaje mi się, że czytałem opowieść o zjawiskach nadprzyrodzonych pióra Algenona Blackwooda. Nie pomylił się też co do czasu, który spędziłem bez wychodzenia poza uświęcone mury naszego Domu. — Gdzież podziała się twoja pasja, Davidzie? Gdzie twoje zaangażowanie? — nalegał Aaron. — Davidzie, to dziecko jest czarownicą. Myślisz, że często szafuję podobnymi słowami? Zapomnij o jej nazwisku i wszystkim, co wiemy o tej rodzinie. To jest coś, co zaskoczyłoby nawet naszych Mayfairów, choć jeśli uda mi się postawić na swoim, to nigdy nie dowiedzą się o istnieniu tego dziecka. Davidzie, ona potrafi przyzywać duchy. Otwórz Biblię na Księdze Samuela. To jest Czarownica z Endor. A ty zachowujesz się jak zirytowany duch Samuela, którego czarownica przebudziła ze snu. Wyłaź z łóżka i wskakuj do samolotu. Potrzebuje cię tutaj. Czarownica z Endor. Nie musiałem zaglądać do Biblii. Każdy członek Talamaski znał tę historię aż za dobrze. Król Saul, w obawie przed potężnymi Filistynami, przed bitwą, której się boi, idzie do „kobiety, która posiada znajomego ducha”, i prosi ją, żeby wywołała z zaświatów proroka Samuela. „Dlaczegoż mnie rozgniewaliście wezwaniem?” pyta duch proroka, a wkrótce przepowiada, że król Saul i obaj jego synowie dołączą do niego w krainie umarłych już następnego dnia. Czarownica z Endor. Tak też zawsze myślałem o Merrick, bez względu na to, jak bliscy staliśmy się sobie w późniejszych czasach. Ona zawsze była dla mnie Merrick Mayfair, Czarownicą z Endor. Czasami zwracałem się tak do niej w na wpół oficjalnych notatkach i często w prywatnej korespondencji. Z początku była wiecznym cudem. Posłuchałem wezwania Aarona, spakowałem się, przyleciałem do Luizjany i po raz pierw — szy przestąpiłem próg Dębowego Raju, wspaniałego domu na plantacji, który stał się naszym schronieniem na obrzeżach Nowego Orleanu, na starej River Road. Cóż to było za wydarzenie! W samolocie czytałem od nowa Stary Testament: synowie króla Saula zginęli w bitwie. Saul rzucił się na swój miecz. Czyżbym jednak był przesądny? Całe życie poświęciłem Talamasce, lecz nawet zanim jeszcze zacząłem swą przygodę z Zakonem, widziałem duchy i rozkazywałem im. Zrozumcie, nie były to prawdziwe duchy. Były bezimienne, nie do końca zmaterializowane, przybyły do mnie z imionami i rytuałami brazylijskiej magii candomble, w którą tak bezmyślnie zapuściłem się za młodu. Pozwoliłem jednak, by ta moc ostygła we mnie, kiedy ogarnął mnie zapał naukowca i inne namiętności. Porzuciłem tajemnice Brazylii na rzecz równie czarodziejskiego świata archiwów, zabytków, bibliotek, organizacji i nauczania, kołysania innych w rytm przykurzonego szacunku dla naszych metod i ostrożnych sposobów działania. Talamasca okazała się tak ogromna, pradawna i kochająca! Nawet Aaron nie miał pojęcia o moich dawnych zdolnościach, choć niejeden umysł wydawał swe sekrety jego niesłychanym, ponadzmysłowym sposobom badania. Z pewnością zdołam rozpoznać, czym ta dziewczyna jest, a czym nie jest. Kiedy dotarliśmy do Domu Zakonnego, padał deszcz. Nasz samochód sunął długą aleją wysadzaną gigantycznymi dębami, która prowadziła od głównej drogi aż do ogromnych, podwójnych drzwi. Jakże zielony był ten świat, mimo że skryty w mroku. Poskręcane konary dębów opuszczały się aż do wysokiej trawy. Zdawało mi się, że drugie, szare pędy hiszpańskiego mchu dotykają dachu wozu. Powiedziano mi, że z powodu burzy wysiadła elektryczność. — Właściwie to nawet czarujące — rzekł Aaron na powitanie. Już wtedy jego włosy były kompletnie siwe. Był oddanym swej pracy, starszawym dżentelmenem, zawsze przyjaznym dla świata, nieomal słodkim w obyciu. — To pozwala nam widzieć rzeczy takimi, jakimi musiały być za dawniejszych czasów nie sądzisz? Ogromne, kwadratowe pokoje oświetlone były jedynie płomieniami naftowych lamp i świec. W migotliwej poświacie dostrzegłem poruszające się skrzydła wiatraka pod sufitem. Latarnie kołysały się na wietrze na galeryjkach, którymi otoczony był dom zarówno na parterze, jak i na piętrze. Zanim wszedłem do środka, nie spiesząc się mimo deszczu, dokładnie przyjrzałem się tej wspaniałej tropikalnej posiadłości; byłem pod wrażeniem prostoty jej kolumn. Dawniej wszędzie dokoła rozciągały się pola trzciny cukrowej. Za kwietnikami, za zasłoną padającego deszczu widziałem rozpadające się kwatery, w których niegdyś mieszkali niewolnicy. Podeszła do mnie bosa, w lawendowej sukience w różowe kwiaty, właściwie nie wyglądała na czarownicę. A jednak jej oczy nie byłyby bardziej tajemnicze, nawet gdyby podkreśliła je węglem na modłę hinduskich księżniczek, aby wydobyć z nich niezwykły kolor. Dostrzegłem zieleń tęczówek, ciemny krąg dokoła nich i czarne źrenice w środku. Niezwykłe oczy, jeszcze wyrazistsze dzięki temu, że osadzone w opalonej, kremowej twarzy. Włosy miała sczesane z czoła, a szczupłe dłonie opuszczone swobodnie wzdłuż ciała. Jakże swobodna wydała mi się w tej pierwszej chwili. — David Talbot — rzekła do mnie nieomal oficjalnie. Zauroczyła mnie pewność siebie pobrzmiewająca w jej łagodnym głosie. Nie potrafili oduczyć jej chodzenia boso. Te bose stopki na wełnianym dywanie stanowiły niezwykle ponętny widok. Wychowała się na wsi, pomyślałem, ale nie, powiedzieli mi, że w starej, zrujnowanej dzielnicy Nowego Orleanu, gdzie nie ma chodników, opuszczone domy zaś od dawna chylą się ku upadkowi, a kwitnące i trujące oleandry rosną wielkie niczym drzewa. Mieszkała tam ze swą chrzestną matką, Wielką Nananne, czarownicą, która nauczyła ją wszystkiego, co sama wiedziała. Jej matka, potężna wieszczka, znana mi jedynie pod tajemniczym imieniem Zimnej Sandry, zakochała się w podróżniku. Nie pamiętała ojca. Nigdy nie chodziła do prawdziwej szkoły. — Merrick Mayfair — odparłem ciepło. Wziąłem ją w ramiona. Była wysoka jak na swoje czternaście lat, o pięknie ukształtowanych piersiach, rysujących się naturalnie pod prostą, bawełnianą sukienką. Miękkie, suche włosy opadały jej swobodnie na plecy. Wszędzie mogłaby uchodzić za hiszpańską ślicznotkę, wszędzie, lecz nie tu, w granicach tego przedziwnego fragmentu Południa, gdzie historia niewolników i ich wolnych spadkobierców była tak pełna niesłychanych związków, romansów i erotyzmu. Każdy nowoorleańczyk dostrzegłby afrykańską krew w prześlicznym odcieniu jej skóry, odcieniu przypominającym kawę z mlekiem. Sens tych słów zrozumiałem w chwili, gdy dolałem śmietanki do mocnej hikorowej kawy, którą mi podano. — Wszyscy moi są kolorowi — powiedziała z charakterystycznym wtedy dla niej, francuskim akcentem. — Ci, którzy mogą uchodzić za białych, wyjeżdżają na północ. Tak się działo od zawsze. Nie chcą, żeby Wielka Nananne ich odwiedzała. Nie chcą, żeby ktokolwiek znał ich sekret. Ja też mogłabym uchodzić za białą. Ale co z rodziną? Co z tym wszystkim, co zostało mi przekazane? Nigdy nie opuszczę Wielkiej Nananne. Przyszłam tu do was, bo ona kazała mi tu przyjść. Siedząc w ogromnym fotelu obitym cielęcą skórą, wydawała się malutka, a jednak jej poza pełna była uroku; wokół kostki miała zapięty delikatny złoty łańcuszek. Podobny, ozdobiony malutkim, wysadzanym diamencikami krzyżykiem, wisiał wokół jej szyi. — Widzisz te zdjęcia? — spytała. Trzymała je na kolanach w pudełku po butach. — Nie ma w nich żadnej magii. Możesz je obejrzeć. Położyła je na stole przede mną, dagerotypy — małe fotografie za szkłem, każda wpasowana w niewielką, rozpadającą się już ramkę, bogato ozdobioną grawerowanymi kwiatami lub pędami winorośli; większość z nich można było zamknąć niby małe książeczki. — Pochodzą z lat czterdziestych dziewiętnastego wieku — wyjaśniła. — To wszystko nasi krewni. Jeden z naszych robił te zdjęcia. Znany był z robienia portretów. Wszyscy go kochali. Zostawił po sobie sporo opowieści… wiem, gdzie się znajdują. Wszystkie są pisane ręcznie, pięknym charakterem pisma. Znajdują się na strychu Wielkiej Nananne, w pudełku. Przesunęła się na krawędź fotela, a jej kolana wychynęły spod krótkiej spódniczki. Jej włosy wydawały się ogromną masą cieni za jej plecami. Linię czoła miała gładką i śliczną. Choć noc dopiero poczęła się wychładzać, na kominku płonął ogień, w pokoju zaś, z jego zapachem, wygodami i wieloma rzędami półek wypełnionych książkami, panowała iście czarodziejska atmosfera. Aaron przyglądał się jej z mieszaniną dumy i niepokoju. — Widzisz, to są moi krewni z dawnych czasów. — Równie dobrze mogłaby rozkładać przede mną talię kart. Cienie prześlizgiwały się po jej uroczej, owalnej twarzyczce i igrały na wysokich kościach policzkowych. — Widzicie, oni zawsze trzymali się razem. Ale, jak już powiedziałam, ci najważniejsi odeszli dawno temu. Pomyślcie tylko, co porzucili, ile historii. Widzicie to? Przyglądałem się niedużej fotografii błyszczącej w świetle naftowej lampy. — To Lucy Nancy Mayfair, córka białego mężczyzny, ale o nim nigdy za dużo nie wiedzieliśmy. Zawsze są jacyś biali mężczyźni. Zawsze. Czegóż te kobiety nie robiły dla białych mężczyzn! Moja matka pojechała do Ameryki Południowej za białym mężczyzną. Pojechałam z nimi. Pamiętam dżunglę. — Zawahała się; czyżby wyczytała coś w moich myślach, a może tylko z mojej twarzy? Sam nigdy nie zapomnę lat młodzieńczych, które spędziłem na przemierzaniu Amazonii. Zdaje się, że nie chciałem o tym zapominać, choć nic bardziej boleśnie nie przypominało mi o starzeniu się, niż te wspomnienia wypraw ze sztucerem i aparatem fotograficznym, życia na drugiej półkuli. Nigdy mi się nawet nie śniło, że wrócę z nią do tych niezbadanych dżungli. Znowu wpatrzyłem się w stare, schowane za szkłem dagerotypy. Wszyscy ci ludzie wyglądali na bogaczy — wysokie cylindry, szerokie krynoliny, a wszystko na tle zbytkownych dekoracji w pracowni artysty. Była między nimi młoda kobieta, równie piękna jak teraz Merrick, siedząca sztywno i skromnie na gotyckim krześle z wysokim oparciem. Jak wyjaśnić ten niewątpliwy wpływ afrykańskiej krwi u tak wielu spośród nich? U niektórych był on tak śladowy, że wydawali się zaledwie ciemnowłosymi przedstawicielami typu kaukaskiego, mimo to nie sposób było się pomylić. — Ta jest najstarsza — mówiła Merrick. — To jest Angelique Marybelle Mayfair. — Stateczna kobieta o włosach przedzielonych pośrodku, z pięknym, ozdobnym szalem zarzuconym na ramiona, w sukni z bufiastymi rękawami. W dłoniach miała ledwie widoczne okulary i zamknięty wachlarz. — To najstarsze i najlepsze zdjęcie, jakie posiadam. Była potajemną czarownicą, jak mi mówiono. Są potajemne czarownice i takie, do których ludzie przychodzą. Ona była jedną z tych potajemnych, ale bardzo mądrą. Mówiono, że była kochanką jednego z białych Mayfairów, który mieszkał w Dystrykcie Ogrodów i naprawdę był jej siostrzeńcem. Ja pochodzę od nich dwojga. Oncle Julien, tak go nazywali. Pozwalał, by kolorowi krewni nazywali go Oncle Julien zamiast Monsieur Julien, jak czyniliby inni biali mężczyźni. Aaron zesztywniał, lecz starał się to ukryć. Może mógł to zataić przed nią, lecz nie przede mną. Więc nic jej nie opowiedział o tej niebezpiecznej rodzince, Mayfairach. Nie rozmawiali o tym — o okropnych Mayfairach z Dystryktu Ogrodów, obdarzonych strasznymi, nadprzyrodzonymi mocami, których obserwowaliśmy od wielu lat. Wielu członków naszego Zakonu zginęło z rąk Czarownic Mayfair, jak zwykliśmy byli ich nazywać. Nagle zrozumiałem, że to dziecko nie powinno się od nas o nich dowiedzieć, przynajmniej nie do czasu, aż Aaron zadecyduje, czy taka interwencja nie byłaby korzystna dla obu zainteresowanych stron i czy nikomu nie wyrządzi krzywdy. Los chciał, że nigdy do tego nie doszło. Merrick żyła własnym życiem, kompletnie odseparowanym od życia białych Mayfairów. W rozdziałach, które obecnie piszę, nie ma o nich ani słowa. Tamtego wieczoru, bardzo dawno temu, wraz z Aaronem bardzo staraliśmy się jednak wyczyścić nasze umysły, żeby siedząca przed nami mała czarownica nie była w stanie nic z nich wyczytać. Nie pamiętam, czy Merrick choćby spojrzała na nas, zanim podjęła opowieść. — W domu, w Dystrykcie Ogrodów, nawet teraz żyją Mayfairowie — powiedziała rzeczowym tonem. — Są biali i właściwie nigdy nie mieli z nami wiele wspólnego. Chyba że za pośrednictwem adwokatów. — Jakież doświadczenie pobrzmiewało w jej cichym śmiechu; ludzie zazwyczaj śmieją się w ten sposób, kiedy mówią o adwokatach. Potrząsnęła głową. — Ich prawnicy przyjeżdżali z miasta z pieniędzmi; niektórzy z nich także byli Mayfairami. To oni wysłali Angelique Marybelle Mayfair do szkół na Północy. Ona jednak wróciła na Południe, tu żyła i tu umarła. Nigdy nie pójdę do tych białych ludzi. Powiedziała to bez żadnych emocji, po czym ciągnęła spokojnie: — Wielka Nananne często mówi o Oncle Mienie tak, jakby nadal żył. Kiedy dorastałam, wszyscy powtarzali, jaki był z niego dobry człowiek. Zdaje się, że znał wszystkich swoich kolorowych kuzynów, ale ludzie mówią, że potrafił zabić swego wroga samym spojrzeniem. Był z niego najprawdziwszy houn’gan. Potem jeszcze wam o nim opowiem. Nagle spojrzała na Aarona i dostrzegłem, jak ten odwraca od niej wzrok nieomal z zakłopotaniem. Zastanawiałem się, czy dostrzegła przyszłość — że dokumenty zebrane przez Talamaskę o Czarownicach Mayfair pochłoną go i zdominują jego życie w równym stopniu, jak moje zostanie zdominowane przez wampira Lestata. Zastanawiałem się, co myślała o śmierci Aarona teraz, kiedy siedzieliśmy w kawiarni, a ja rozmawiałem przyciszonym głosem z piękną i ostrożna kobietą, która wyrosła z tamtej dziewczynki. Stary, cherlawy kelner przyniósł butelkę rumu, o którą prosiła, St. James, z Martyniki, ciemny. Pochwyciłem mocny zapach alkoholu, kiedy nalewał go do jej małego, ośmiokątnego kieliszka. Zaczęły powracać wspomnienia. Pierwsze spotkanie z nią, nie, inne czasy. Wypiła rum w sposób, który tak dobrze pamiętałem, jakby to była zwyczajna woda. Kelner wrócił do swej kryjówki, szurając nogami. Ujęła butelkę i ponownie napełniła kieliszek, zanim zdążyłem uczynić to za nią. Przyglądałem się, jak przesuwa językiem po wewnętrznej stronie warg. Znowu spojrzała na mnie tymi ogromnymi oczyma, jakby czegoś szukając. — Pamiętasz, jak razem piliśmy rum? — spytała, prawie z uśmiechem, lecz nie do końca wyraźnym. Była zbyt spięta, zbyt niepewna na uśmiech. — Pamiętasz. Mówię o tych krótkich nocach w dżungli. Och, masz rację mówiąc, że wampir jest ludzkim potworem. Ale ty nadal jesteś bardzo ludzki. Widzę to po twojej minie. Widzę to w twoich gestach. Jeśli zaś idzie o twoje ciało, to jest ono kompletnie ludzkie. Nie ma najmniejszego śladu… — Ależ jest wiele śladów — odparłem. — Z czasem zaczniesz je dostrzegać. Na początku poczujesz niepewność, potem strach, a na koniec się przyzwyczaisz. Uwierz mi na słowo. Wiem coś o tym. Uniosła brwi, po czym zaakceptowała moje słowa. Pociągnęła znowu łyczek alkoholu, a ja wyobraziłem sobie, jak cudownie musi smakować. Wiedziałem, że Merrick nie pije codzienne, lecz kiedy już to czyni, sprawia jej to ogromną przyjemność. — Ileż to wspomnień, moja piękna Merrick — szepnąłem. Wydawało mi się bardzo ważne, żeby im się nie poddawać, żeby skoncentrować się na tych wspomnieniach, które przypominają o jej niewinności i świętym zaufaniu. Aaron do końca swego życia był jej szalenie oddany, choć rzadko mi o niej opowiadał. Czego dowiedziała się o niespodziewanym pseudowypadku samochodowym, którego padł ofiarą? Wtedy opuściłem już szeregi Talamaski, zniknąłem z życia Aarona; zniknąłem z życia jako takiego. I pomyśleć tylko, że obaj z Aaronem wiedliśmy tak długo życie naukowców i badaczy. Powinniśmy byli być ponad wszelkie wypadki. Któż mógłby przypuszczać, że nasze badania tak nas omotają i tak daleko odciągną od celów, które wyznaczaliśmy sobie w ciągu długich lat lojalności i badań. Czy jednak nie to samo przydarzyło się innemu z oddanych członków Talamaski, mojej ukochanej studentce Jesse Reeves? Lecz w tamtych czasach, kiedy Merrick była zdumiewającym dzieckiem, a ja zaskoczonym Przełożonym Zakonu, nawet przez myśl mi nie przeszło, że cokolwiek mnie jeszcze w życiu zaskoczy. Dlaczego nic się nie nauczyłem z historii Jesse? Jesse Reeves była moją uczennicą w znacznie pełniejszym sensie tego słowa, niż Merrick kiedykolwiek się stała. Wampiry zaś pochłonęły ją całkowicie i bez reszty. Jesse przysłała mi ostatni list świadczący o wielkim oddaniu (tak bogaty w eufemizmy, że pozbawiony wartości dla kogokolwiek z zewnątrz), w którym powiedziała, że nigdy więcej już jej nie zobaczę. A jednak nie postrzegałem losów Jesse jako ostrzeżenia. Pomyślałem jedynie, że była zbyt młoda, aby zajmować się tak poważną sprawą jak wampiryzm. Ale to już wszystko przeszłość. Z tego bólu nic już nie zostało. Podobnie jak z tamtych pomyłek. Moje śmiertelne życie pękło, moja dusza wzleciała, a następnie upadła, moje wampirze życie zaś wytarło resztki dokonań i uznania, które osiągnąłem jako człowiek. Jesse jest jedną z nas i znam wszystkie jej tajemnice; także to, że zawsze była poza moim zasięgiem. Teraz liczyło się tylko to, że podczas badań świata wampirów, Jesse zobaczyła ducha. Ta historia od dawna dręczyła Louisa i wreszcie zaowocowała dziwaczną prośbą, z którą zwróciłem się do mojej ukochanej Merrick — żeby użyła wszystkich swych niezwykłych umiejętności i wywołała ducha Claudii. 2 W cichej kawiarence obserwowałem, jak Merrick pociąga kolejny głęboki haust rumu. Z ulgą przyjąłem przerwę, podczas której jej wzrok powoli przesuwał się po zakurzonym pomieszczeniu. Pozwoliłem sobie wrócić myślami do tamtej nocy wiele lat temu w Dębowym Raju. Deszcz uderzał o szyby w oknach, powietrze było ciepłe i ciężkie od zapachu lamp naftowych i ognia szalejącego w kominku. Wiosna była już za pasem, lecz burza wychłodziła powietrze. Merrick mówiła o białej rodzinie nazwiskiem Mayfair, o której wiedziała tak niewiele. — Żadne z nas, którym pozostała choć resztka oleju w głowie, nie uczyniłoby tego — ciągnęła. — Pod żadnym pozorem nie poszlibyśmy do tych białych kuzynów. Niczego od nich nie oczekiwaliśmy… bo niby dlaczego? Tylko dlatego, że nosiliśmy to samo nazwisko? — Odrzucała taką ewentualność. — Nie zamierzam iść do żadnych białych ludzi i usiłować wmawiać im, że jestem jedną z nich. Aaron spojrzał na mnie; jego bystre, szare oczy ukrywały nawet najlżejsze emocje, lecz wiedziałem, iż chce, bym to ja odpowiedział. — Nie ma takiej potrzeby, moje dziecko — odparłem. — Teraz jesteś jedną z nas, jeśli tego właśnie chcesz. A my należymy do ciebie. To chyba zrozumiałe. To jest twój dom po wsze czasy. Tylko ty możesz zmienić ten stan rzeczy, gdy tego zapragniesz. Kiedy wymawiałem te słowa, poczułem dreszcz i ogarnęło mnie poczucie, że oto dzieje się coś wielkiego i znaczącego. Upajałem się tym uczuciem. — Zajmiemy się tobą — podkreśliłem to; może nawet bym ją pocałował, gdyby nie była tak dojrzała i śliczną, z bosymi stopami spoczywającymi na grubym, kwiecistym dywanie i piersiami nagimi pod cienką sukienczyną. Nie odpowiedziała. — Wydaje się, że wszystko to dżentelmeni i damy — odezwał się Aaron wpatrzony w dagerotypy. — A portrety są idealnie zachowane. — Westchnął. — Ach, jakimże cudem musiało się to wydawać, kiedy w latach czterdziestych ubiegłego wieku ludzie nauczyli się robić zdjęcia! — O, tak. Mój stryjeczny prapradziadek pisał o tym — odpowiedziała. — Nie wiem, czy ktokolwiek zdoła teraz jeszcze odczytać te kartki. Rozsypywały się w proch już wtedy, kiedy Wielka Nananne pokazała mi je po raz pierwszy. Ale, jak już powiedziałam, to on zrobił wszystkie te zdjęcia. — Westchnęła, a w tym dźwięku było coś bardzo starego, jakby widziała i przeżyła już wszystko. — Powiadają, że umarł w bardzo podeszłym wieku, w domu pełnym fotografii, zanim jego biały siostrzeniec tam przyszedł i wszystko zniszczył. Ale do tego zaraz dojdę. Byłem zaszokowany i zdruzgotany tą wiadomością; nie potrafiłem się otrząsnąć. Zniszczone dagerotypy. Twarze utracone na zawsze. Ona zaś podjęła swą opowieść, wyciągając z pudełka po butach kolejne miedziane blaszki, niektóre całkiem pozbawione ramek. — Czasami chodzę po pokojach Wielkiej Nananne i otwieram pudełka, lecz papiery w środku są w strasznym stanie. Zdaje mi się, że to szczury je pogryzły. Wielka Nananne mówi, że szczury pogryzą i zjedzą nawet pieniądze i dlatego trzeba je trzymać w metalowym pudełku. Wy wiecie, że żelazo ma magiczne właściwości. Siostrzyczki… mam na myśli zakonnice… nie wiedzą. To dlatego w Biblii jest powiedziane, że nie można budować za pomocą żelaznych szpadli. Żelazo ma wielką moc i nie można kłaść go na kamienie bożej świątyni… ani wtedy, ani teraz. Wydawało się to przedziwnym wywodem, lecz technicznie rzecz ujmując, miała niezaprzeczalną rację. Pozwoliła sobie na dygresję. — Żelazo i szpadle. To bardzo stara historia. Król Babilonu trzymał szpadel w tej samej ręce, którą kładł kamienie pod świątynię. A masoni, w swoim zakonie, cały czas w to wierzą. Na banknocie jednodolarowym zobaczycie zniszczoną piramidę z kamieni. Zdumiało mnie, z jaką łatwością dotknęła tego, jakże skomplikowanego, tematu. Czegóż dowie się w życiu, zastanawiałem się. Na jaką kobietę wyrośnie? Pamiętam, że wypowiadając te słowa, patrzyła na mnie, jakby ciekawa mojej reakcji. Dopiero wtedy zrozumiałem, jak bardzo potrzebuje rozmowy o rzeczach, których została nauczona, których sama się nauczyła bądź domyśliła. — Dlaczego jesteście dobrzy? — spytała, wpatrując się we mnie. — Wiem, dlaczego księża i zakonnice są dla nas dobrzy. Przychodzą, przynoszą nam jedzenie i ubrania. Ale wy? Dlaczego wy jesteście dobrzy? Dlaczego mnie tu w ogóle wpuściliście? Dlaczego daliście mi własny pokój? Dlaczego pozwalacie, bym robiła wszystko, na co mam ochotę? Przez całą sobotę przeglądałam czasopisma i słuchałam radia. Dlaczego karmicie mnie i usiłujecie namówić do noszenia butów? — Dziecino — przerwał jej Aaron. — Jesteśmy nieomal tak starzy jak Kościół rzymski. Nasz Zakon jest równie stary co zakony księży i sióstr, które was odwiedzały. Właściwie, powiedziałbym nawet, że starszy od większości z nich. Nadal patrzyła na mnie wyczekująco, jakby oczekiwała dalszego wyjaśnienia. — Mamy własne wierzenia i tradycje — ciągnąłem. — Zło, chciwość, korupcja i zapatrzenie w siebie występują na świecie bardzo często. Miłość zaś bardzo, bardzo rzadko. My kochamy. Ponownie odczułem wielką radość; czerpałem ją z poczucia celu i przynależności — że należymy do Talamaski, że troszczymy się o pariasów, że dajemy schronienie wieszczkom i wróżbitkom, że ocalaliśmy czarownice przed stosami i że sięgamy nawet do wędrownych dusz, tak, nawet do mrocznego świata, w który inni boją się zaglądać. I czynimy tak od ponad tysiąca lat. — A te małe skarby, czyli twoja rodzina, twoje dziedzictwo — pospiesznie wyjaśniałem — są dla nas ważne, bo są ważne dla ciebie. Zawsze będą do ciebie należeć. Skinęła głową. Dobrze to rozegrałem. — Czarodziejstwo jest moją wizytówką, panie Talbot — powiedziała przebiegle. — Ale to także wam daję. Podobał mi się przelotny entuzjazm, który rozjaśnił jej twarzyczkę. A teraz, dobre dwadzieścia lat później, cóż to najlepszego uczyniłem? Odnalazłem ją. Znalazłem jej dawny dom w Nowym Orleanie, opuszczony, wyśledziłem więc ją w Dębowym Raju. Wspiąłem się na szeroki balkon na piętrze, niczym wampir z taniego i tandetnego horroru, i tak długo wpatrywałem się w jej okno, dopóki nie usiadła na łóżku i nie wymówiła w ciemnościach mego imienia. Wyrządziłem jej zło; wiedziałem o tym, i to było podniecające. Potrzebowałem jej. Byłem egoistą. Tęskniłem za nią. I to wszystko. Tydzień temu napisałem do niej. Sam w domu przy Rue Royale, napisałem odręcznie list, stylem, który nie zmienił się mimo wszystkiego, co mi się przytrafiło. Droga Merrick, tak, to mnie zobaczyłaś na balkonie przed sypialnią. Nie chciałem Cię przestraszyć. Patrząc na Ciebie, szukałem ukojenia dla mej duszy. Przyznam się, że chciałem odegrać rolę anioła stróża. Wybacz mi więc, że stałem pod Twoim oknem przez większą część nocy. Mam do Ciebie prośbę. Proszę Cię o to z głębi duszy. Nie mogę Ci napisać więcej w liście. Proszę, spotkaj się ze mną w jakimś publicznym miejscu, gdzie będziesz się czuć bezpiecznie w moim towarzystwie. Sama je wybierz. Odpowiedź prześlij do skrytki pocztowej. Natychmiast Ci odpowiem. Merrick, wybacz mi. Jeśli powiadomisz o tym kontakcie Starszych lub Przełożonego Zakonu, najprawdopodobniej zabronią Ci spotkania ze mną. Proszę, daj mi tę krótką chwilę na rozmowę z Tobą, zanim podejmiesz ten krok. Twój, w Talamasce David Talbot Cóż za bezczelność i egoizm! Żeby napisać podobny list i wrzucić go przed świtem do żelaznej skrzynki pocztowej, stojącej przy wjeździe na posesję. Odpisała mi. Jej krótki liścik pełen był zdumiewających szczegółów i niezasłużonego ciepła. Nie mogę się doczekać rozmowy z Tobą. Bądź pewien, że choćby nasze spotkanie bardzo mną wstrząsnęło, wewnątrz tajemnicy szukać będę Ciebie — Davida Talbota, którego zawsze kochałam. Byłeś moim ojcem, kiedy Cię potrzebowałam, a potem przyjacielem. Od czasu Twej przemiany miałam okazję Cię widywać. Nawet częściej, niż Ci się zdaje. Wie...
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plrumian.htw.pl
|