Alistair MacLean - 12 - 48 godzin

Strona startowa
Alistair MacLean - 12 - 48 godzin, MacLean Alistair
 
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Alistair MacLean

 

Czterdzieści osiem godzin

 

When Eight Bells Toll

Przełożył Mieczysław Derbień

Data wydania oryginalnego: 1966

Data wydania polskiego: 1990

Poniedziałek:

od wieczora do trzeciej nad ranem we wtorek

Już od ponad stu lat produkuje się colty bez zmian w konstrukcji, a te, które

sprzedaje się obecnie, są bliźniaczo podobne do egzemplarza noszonego niegdyś

przez Wyatta Earpa w Dodge City. Colt jest najstarszym i z pewnością najbardziej

znanym rewolwerem na świecie, a jeśli za kryterium oceniania przyjmiemy

skuteczność w okaleczaniu i zabijaniu, to jest to prawdopodobnie najlepszy

kiedykolwiek wyprodukowany przyrząd tego rodzaju. Nie jest rzeczą błahą - to

prawda - zostać trafionym przez bardziej docenianych konkurentów peacemakera jak

luger czy mauser, ale ich pociski - o dużej prędkości początkowej, małym

kalibrze i ze stalowym płaszczem - po prostu przechodzą przez ciało,

pozostawiając po sobie małą, okrągłą dziurkę i wyładowują większą część swojej

energii gdzieś w odległym terenie. Natomiast pozbawiona stalowego płaszcza

wielka ołowiana kula wystrzelona z lufy colta zniekształca się w momencie

uderzenia w cel, rozrywa straszliwie mięśnie i tkanki i roztrzaskując kości

wyładowuje właśnie na nich całą swoją siłę.

Jednym słowem, jeśli dostaniesz kulą peacemakera - na przykład w nogę - nie

klniesz uskakując za węgieł domu, aby jedną ręką skręcić sobie papierosa, a

drugą trafić przeciwnika bezbłędnie między oczy. Jeśli kula peacemakera zrani

twoją nogę, popadasz w głębokie omdlenie, a jeśli uderzy w twoje udo i będziesz

miał dosyć szczęścia, aby przetrwać szok i poszarpanie tętnic, to nigdy nie

będziesz już chodził bez szczudeł, ponieważ chirurg po całkowitym zdruzgotaniu

kości udowej nie ma innej możliwości, jak odciąć nogę.

Tak więc stałem zupełnie nieruchomo, wstrzymując oddech, ponieważ peacemaker,

którego widok wywołał te nieprzyjemne refleksje, był skierowany dokładnie w moje

prawe udo.

Jeszcze jedno o peacemakerze: uruchomienie jego półautomatycznego mechanizmu

wymaga bardzo mocnego, a jednocześnie pełnego wyczucia nacisku na spust, może

być on zatem szalenie niecelny, jeśli nie trzyma go silna i pewna dłoń. W tym

przypadku nie mogłem mieć na to nadziei. Ręka trzymająca rewolwer, lekko i

zdecydowanie oparta o stolik radiooperatora, była najbardziej pewną ręką, jaką

widziałem w życiu. Była dosłownie nieruchoma. Widziałem ją wyraźnie, mimo że

światło w kabinie radiowej było przyćmione, a klosz lampy kierował je na

metalowy, podrapany blat stołu i mimo że snop żółtego światła przecinał

przedramię na wysokości mankietu koszuli. Dłoń, którą widziałem, wydawała się

być dłonią marmurowego posągu. Poza kręgiem światła na wpół wyczuwałem, na wpół

widziałem sylwetkę człowieka siedzącego w półmroku, opartego o ścianę, z głową

lekko przechyloną w jedną stronę, z nieruchomymi oczami połyskującymi pod

daszkiem czapki. Znów skierowałem wzrok na nieruchomą dłoń. Kąt ustawienia colta

nie zmienił się nawet o ułamek stopnia. Niemal podświadomie napiąłem mięśnie

prawego uda, czekając na uderzenie. Był to rzeczywiście bardzo dobry środek

obronny. Prawie tak skuteczny jak zasłonięcie się gazetą. Dlaczego, do diabła,

pułkownik Samuel Colt nie zajął się wynalezieniem innych pożytecznych rzeczy, na

przykład agrafek?

Bardzo powoli, bardzo spokojnie uniosłem obie ręce na wysokość barków, mając

dłonie zwrócone do przodu. Być może mój przeciwnik to człowiek nerwowy, nie

chciałem więc, by pomyślał, że mam zamiar mu się przeciwstawiać. Było to jednak

zupełnie zbędne, gdyż osobnik trzymający rewolwer sprawiał wrażenie posągu

pozbawionego nerwów. Nie postało mi zresztą w głowie, aby stawiać opór; stałem w

prześwicie otwartych drzwi i sylwetka moja wyraźnie rysowała się na tle

bladoczerwonej poświaty, jaką pozostawiło zachodzące słońce na północno-

zachodniej stronie horyzontu. Przeciwnik trzymał lewą dłoń na oporniku lampy,

którą gotów był mnie w każdej chwili oślepić. Poza tym to nie ja, lecz on

trzymał w dłoni colta. Płacono mi za ponoszenie ryzyka, nawet za narażanie się

na niebezpieczeństwo, ale nie za to, by grać rolę skończonego idioty o

samobójczych skłonnościach. Podniosłem ręce jeszcze parę centymetrów wyżej.

Starałem się nadać własnej twarzy wyraz możliwie najbardziej pokojowy i

dobrotliwy, co zresztą nie było zbyt trudne w tym stanie ducha.

Człowiek z coltem pozostawał wciąż nieruchomy. Widziałem błysk jego białych

zębów. Błyszczące oczy spoglądały na mnie bez zmrużenia powiek. Ten uśmiech, ta

przechylona na jedną stronę głowa, ta lekceważąca poza... Emanowała z tej

ciasnej kabiny groza tak intensywna, że aż prawie namacalna. Nieruchomość, cisza

i zimnokrwista obojętność człowieka z coltem miały w sobie coś złowieszczego,

przeraźliwie nienaturalnego i złego. Czułem śmierć wyciągającą swój lodowaty

palec w tej małej kabinie. Pomimo dwóch pradziadków Szkotów w moim rodowodzie

nie mam - niestety! - ich daru jasnowidzenia, a na różne bodźce pozazmysłowe

reaguję jak bryła ołowiu. A jednak teraz wyraźnie czułem w powietrzu śmierć.

- Wydaje mi się, że się mylimy. Zarówno pan, jak i ja - powiedziałem. - Pan w

każdym razie. Być może jesteśmy po tej samej stronie. - Słowa z trudem

przeciskały mi się przez gardło, a wysuszone usta i język nie sprzyjały jasności

wysławiania się. Mimo to wydawało mi się, że mój głos zabrzmiał przekonywająco.

Mówiłem cicho, spokojnie i kojąco. Być może mój przeciwnik był tylko szaleńcem.

Udobruchać go. Zrobić cokolwiek. Byle tylko pozostać przy życiu. Wskazałem głową

taboret stojący przy rogu stołu.

- Miałem ciężki dzień. Czy możemy posiedzieć i porozmawiać? Będę trzymać ramiona

w górze, obiecuję!

Reakcja: zupełne zero. Białe zęby i oczy, spokojna nonszalancja i ten żelazny

colt w żelaznej dłoni. Czułem, że moje pieści zaciskają się; otwarłem je szybko,

ale nie mogłem stłumić fali gniewu, którą poczułem po raz pierwszy. Zmuszając

się do przyjaznego i zachęcającego uśmiechu zbliżyłem się do taboretu nie

spuszczając wzroku z przeciwnika. Sztuczny uśmiech powodował ból policzków. Ręce

trzymałem jeszcze wyżej niż przedtem. Peacemaker zabija wołu z odległości

pięćdziesięciu metrów. Co pozostanie ze mnie? Starałem się myśleć o czymś innym.

Na próżno. Mam niestety tylko dwie nogi i do obu jestem bardzo przywiązany.

Były jeszcze ciągle całe, gdy dotarłem do taboretu, usiadłem na nim z rękami

wysoko w górze i znowu zacząłem oddychać. Od dłuższej już chwili bowiem w ogóle

nie oddychałem, nie zdając sobie z tego sprawy, bo moje myśli były zajęte

wyłącznie kulami, upływem krwi i innymi tego rodzaju przyjemnościami silnie

oddziałującymi na wyobraźnię.

Colt pozostał nieruchomy. Lufa nie posuwała się za mną, podczas gdy poruszałem

się po kabinie, lecz wciąż celowała w to miejsce, w którym stałem dziesięć

sekund wcześniej...

Skoczyłem w kierunku grożącej mi dłoni, ale nie zrobiłem tego błyskawicznie. Nie

musiałem. Byłem prawie pewien, że nie muszę działać szybko. Swój wiek - który mi

zawsze przypomina mój szef, zlecając różne najbardziej niebezpieczne misje -

osiągnąłem dzięki temu, że nigdy nie narażałem się bez potrzeby. Odżywiałem się

doskonale, jestem bardzo wysportowany, a jeśli żadne towarzystwo asekuracyjne

nie kwapi się, żeby mnie ubezpieczyć na życie, to - muszę przyznać - nie z

powodu stanu mego zdrowia. Nie udało mi się jednak wyrwać colta. Dłoń była w

dotyku jak marmur, tyle że zimniejsza. Miałem rację. Tu była śmierć. Ale

kostucha pojawiła się tu już przede mną, dokonała swego dzieła i ulotniła się,

pozostawiając trupa. Wstałem, sprawdziłem, czy firanki są zasłonięte,

bezszelestnie zamknąłem drzwi, cicho przesunąłem zasuwę i zapaliłem lampę na

suficie.

W niemal każdej powieści kryminalnej nie ma wątpliwości co do dokładnej godziny

śmierci ofiary znalezionej w starej angielskiej willi. Po pobieżnym zbadaniu i

mnóstwie pseudo-medycznych czarów szanowny doktor puszcza przegub nieboszczyka i

mówi: „Śmierć nastąpiła ubiegłej nocy o godzinie jedenastej pięćdziesiąt

siedem”, czy coś w tym rodzaju, a następnie z pogardliwym i pobłażliwym zarazem

uśmiechem, przyznającym, że jest członkiem omylnej rasy ludzkiej, dodaje:

„Minutę lub dwie w tę czy tamtą”. W rzeczywistości nawet dobry lekarz - poza

stronicami powieści detektywistycznej - ma dużo więcej trudności. Waga, budowa

denata, temperatura w pomieszczeniu i przyczyna śmierci w znacznym i często

trudnym do przewidzenia stopniu wpływają na ostygnięcie ciała. Jednym słowem -

chwila śmierci może być tylko określona w przybliżeniu, z dokładnością do kilku

godzin.

Nie jestem lekarzem, a tym bardziej dobrym lekarzem, mogłem więc tylko

stwierdzić, że człowiek zza stołu zginął wystarczająco dawno, by wystąpiło

pośmiertne stężenie mięśni, lecz nie na tyle dawno, by się cofnęło. Był sztywny

jak człowiek, który zamarzł podczas syberyjskiej zimy. Śmierć musiała nastąpić

wiele godzin temu. Ile - nie wiem.

Miał cztery złote paski na mankietach. A więc był kapitanem statku. Ale...

kapitan w kabinie radiotelegrafisty? To się nie zdarza zbyt często, a już na

pewno kapitanowie nie urzędują za stołem manipulacyjnym. Ten siedział na

krześle. Tył jego głowy spoczywał na kurtce zawieszonej na haku wbitym w ścianę

grodzi. Policzek miał oparty o ścianę. Trupia sztywność utrzymywała go w tej

pozycji. Ale przecież przed zesztywnieniem ciało powinno było osunąć się na

podłogę lub spocząć tułowiem na stoliku.

Nie zauważyłem śladów gwałtu, ale przypuszczenie, że kapitan umarł z przyczyn

naturalnych dokładnie w tej samej chwili, w której próbował bronić się przy

pomocy colta, wydało mi się zbyt naciągane. Postanowiłem więc zbadać sprawę z

bliska. Próbowałem podnieść ciało. Bez rezultatu. Zrobiłem to jeszcze raz,

silniej. Usłyszałem szelest drącego się materiału. Trup niespodziewanie uniósł

się do góry i opadł na lewą stronę stołu kierując colta - niczym oskarżający

palec - w sufit.

Teraz już wiedziałem, w jaki sposób umarł i dlaczego dotąd nie opadł. Kapitan

został zabity przy pomocy jakiegoś narzędzia tkwiącego jeszcze w jego

kręgosłupie - gdzieś miedzy szóstym i siódmym kręgiem. Nie miałem pewności, ale

chyba rękojeść narzędzia zaczepiła się na grodzi utrzymując w ten sposób ciało w

siedzącej pozycji.

Mój zawód sprawiał, że często stykałem się z martwymi ludźmi, których śmierć

bynajmniej nie była naturalna. Nigdy jednak nie widziałem człowieka zabitego za

pomocą dłuta. Zwykłego dłuta do drewna o ostrzu szerokości trzynastu milimetrów,

tyle że na drewniany trzonek naciągnięto gumowy uchwyt od roweru, na którym nie

zostają odciski palców. Ostrze zagłębiło się na głębokość co najmniej dziesięciu

centymetrów. Morderca musiał być siłaczem, nawet jeśli wziąć pod uwagę fakt, że

dłuto miało ostrość brzytwy. Próbowałem je wyrwać z rany. Nie udało mi się. Nie

było w tym zresztą nic dziwnego. Przebite kości lub chrząstki często klinują

ostrze, gdy chce się je wyciągnąć. Nie powtórzyłem próby. Byłem pewien, że

chciał to już przede mną zrobić morderca. Ostatecznie takiej pożytecznej zabawki

nie zostawia się w ranie. Być może ktoś mu w tym przeszkodził? A może miał tak

wielki zapas dłut z drewnianymi rękojeściami, że mógł sobie pozwolić na

pozostawianie ich od czasu do czasu w plecach swoich ofiar?

A zresztą niepotrzebne było mi to narzędzie. Miałem swoje własne. Nie dłuto,

lecz nóż. Wyciągnąłem go z plastykowej pochwy wszytej w podszewkę mojej kurtki.

Na pierwszy rzut oka nie robił najlepszego wrażenia. Rękojeść miała zaledwie

dziesięć centymetrów długości, obosieczne ostrze - siedem. Ale był ostry jak

lancet i przecinał pięciocentymetrową linę okrętową z taką łatwością, jakby to

był cienki sznurek. Spojrzałem na nóż, a następnie skierowałem wzrok na drzwi

znajdujące się za stołem. Prowadziły one do kabiny mieszkalnej

radiotelegrafisty. Wyciągnąłem z kieszeni na piersiach miniaturową latarkę

elektryczną w kształcie wiecznego pióra, zgasiłem światło pod sufitem i lampę na

stole - i czekałem.

Jak długo? Nie wiem. Może dwie minuty, może pięć. Na co czekałem? Również nie

wiem. Powiedziałem sobie, że muszę przyzwyczaić oczy do ciemności, ale

wiedziałem, że to nieprawda. Być może czekałem na jakiś hałas, najlżejszy szept,

niespodziewany odgłos... Może czekałem na kogoś, coś, co miało się zdarzyć,

albo... Może po prostu bałem się otworzyć te drzwi. Czyżby ogarnął mnie strach o

siebie? Możliwe. A może tylko bałem się tego, co znajdę za tymi drzwiami?

Przełożyłem nóż do lewej dłoni - nie jestem mańkutem, ale niektóre czynności

wykonuję równie dobrze lewą jak i prawą ręką - i uchwyciłem klamkę wewnętrznych

drzwi.

Zajęło mi dwadzieścia sekund, aby odchylić je na tyle, żeby się móc przez nie

prześliznąć. Przy ostatnim centymetrze te przeklęte zawiasy zaskrzypiały. Był to

tak delikatny dźwięk, że normalnie nie usłyszałbym go z odległości dwóch metrów,

ale w tym stanie napięcia nerwowego, w jakim się znajdowałem, dźwięk ten wydawał

mi się głośniejszy niż huk sześciocalowego pocisku wystrzelonego tuż nad moją

głową. Zamieniłem się w słup soli, nieruchomy nie mniej niż trup kapitana. Moje

serce biło coraz szybciej, jak młot, a ja marzyłem, żeby wreszcie było cicho!

Jeśli po drugiej stronie drzwi czekał ktoś zdecydowany na oślepienie mnie

latarką, po to by następnie strzelić do mnie, wbić mi nóż lub pomysłowo pokrajać

na części za pomocą dłuta, to wcale nie było mi spieszno. Przez chwilę

poddawałem więc swoje płuca działaniu tlenu, potem cicho stąpając wsunąłem się

przez uchylone drzwi, stale trzymając latarkę w wyciągniętej dłoni. Jeśli ktoś

strzela do osoby trzymającej latarkę czy lampę, to zwykle celuje w miejsce tuż

przy źródle światła, gdyż ludzie niedoświadczeni zazwyczaj trzymają je przed

sobą. Moje ramię było wyciągnięte w bok. Nauczyłem się tego sposobu już dawno,

od pewnego kolegi, któremu wyjęto kulę z płata lewego płuca, ponieważ zapomniał,

jak należy trzymać latarkę. W lewej dłoni miałem nóż; była gotowa do ciosu.

Wolałem, żeby mój przeciwnik, jeśli jeszcze znajdował się w kabinie, zareagował

wolniej niż ja. Włączyłem światło.

I rzeczywiście oczekiwał tam ktoś na mnie. Nie musiałem się jednak obawiać jego

reakcji. Już teraz nie. Leżał twarzą w dół na koi. Ułożenie świadczyło o tym, że

jest martwy. Szybko zlustrowałem całą kabinę. Był w niej tylko trup. Nie

zauważyłem najmniejszego śladu walki. Zupełnie tak samo jak w kabinie

radiowej...

Nie musiałem go nawet dotykać, żeby stwierdzić przyczynę śmierci. Cięcie o

szerokości jednego centymetra w jego kręgosłupie sprawiło, że na pościel

wyciekło nie więcej niż kilka kropel krwi. Nie można się było spodziewać więcej,

gdyż po przecięciu mlecza pacierzowego serce nie bije tak długo, by miało to

jakiekolwiek znaczenie. Mogło wprawdzie wystąpić jakieś krwawienie wewnętrzne,

ale też niewielkie.

Firanka była zasunięta. Zbadałem podłogę, wszelkie zakamarki, umeblowanie. Co

chciałem znaleźć? Nie wiem. Co znalazłem? Nic. Wyszedłem, zamknąłem drzwi i

obejrzałem tak samo dokładnie kabinę radiotelegrafisty. Bez rezultatu. Nie

miałem tu nic więcej do roboty. Znalazłem wszystko, co chciałem znaleźć, i to

wszystko, czego nigdy bym znaleźć nie chciał. Nie spojrzałem po raz drugi na

twarze obu zabitych. Dlaczego? Siedem dni wcześniej jedliśmy razem obiad. Był z

nami szef. Siedzieliśmy w naszej ulubionej londyńskiej piwiarni. Byli weseli,

odprężeni, beztroscy, zupełnie jakby nie pracowali w naszej branży. Odstąpili na

chwilę od swojej zawodowej czujności, zawodowego spokoju, aby w ciągu kilku

godzin radować się dobrymi stronami życia, którymi - niestety - już nigdy nie

będą się cieszyć. Po obiedzie opuścili nas, już spokojni i czujni jak zwykle. A

jednak drobny błąd sprawił, że nigdy więcej nie będą razem z nami. Przytrafiło

im się to, czego prawie nie można uniknąć w tym zawodzie i czego prawdopodobnie

nie uniknę i ja, gdy wybije moja godzina, gdy przyjdzie kolej również na mnie.

Nawet człowiek najbardziej zręczny, silny i bezwzględny - wcześniej czy później

- spotyka się z przeciwnikiem bardziej zręcznym, silnym i bezwzględnym. Ten

drugi mógłby na przykład trzymać w ręku dłuto o trzynastomilimetrowym ostrzu i

wtedy wszystkie lata zbieranych doświadczeń, wiedza i przebiegłość przestałyby

się liczyć. Człowiek ten przyniósłby śmierć tak szybko, że nie starczyłoby czasu

na spojrzenie mu w oczy.

Sam zresztą wysłałem tych dwóch na śmierć. Naturalnie nieświadomie, ale

odpowiedzialność spadała na mnie. Przecież to był mój i tylko mój pomysł.

Rozwiałem wszelkie obiekcje, przezwyciężyłem wątpliwości i sceptycyzm szefa,

który wreszcie, acz niechętnie, wyraził zgodę na moją propozycję. Powiedziałem

tym dwóm - Bakerowi i Delmontowi - że jeśli zastosują się do moich wskazówek,

nic im nie grozi. Ufali mi ślepo i zrobili, co chciałem, a teraz leżą przy mnie

martwi. Następnym razem będę wiedział, co powiedzieć: „Nie wahajcie się,

panowie, zaufajcie mi, ale pamiętajcie, żeby przedtem sporządzić testament.”

Wysłałem dwóch mężczyzn na śmierć i nie można było tego cofnąć. Musiałem opuścić

to miejsce.

Otwierałem drzwi w taki sposób, w jaki ktoś inny otwierałby wejście do piwnicy

pełnej kobr i jadowitych węży. Ktoś inny... Ja jednak, gdybym miał tej nocy do

czynienia tylko z kobrami i pająkami, wszedłbym bez wahania, gdyż stworzenia te

wydawały mi się miłe i bezbronne w porównaniu z przedstawicielami gatunku „homo

sapiens”, znajdującymi się w tej chwili na pokładzie frachtowca „Nantesville”.

Otworzyłem więc szeroko drzwi i zatrzymałem się na progu. Stałem nieruchomo,

oddychając równo i płytko, a gdy się tak stoi, każda minuta wydaje się

półwieczem. Stałem i po prostu słuchałem. Byłem wyczulony na najcichszy dźwięk.

Słyszałem uderzenia fal o kadłub statku, od czasu do czasu delikatne metaliczne

dudnienie, gdy „Nantesville” walczył z wiatrem i falą naprężając liny

cumownicze, to znów cichy jęk wzmagającego się nocnego wiatru w olinowaniu, a

raz - daleko - głos kulika - bezpieczne dźwięki, dźwięki nocy i przyrody. Nie na

to czekałem. Stopniowo wszystkie te odgłosy wtopiły się w ciszę. Nie słyszałem

tego, co niosłoby z sobą niebezpieczeństwo: ani oddechów, ani kroków na żelaznym

pokładzie, ani też szelestu odzieży. Nic takiego. Gdyby ktoś tu na mnie

czatował, musiałby mieć cierpliwość i wytrzymałość nadludzką. Nie obawiałem się

nadludzi. Tylko zwykłych ludzi z nożami, rewolwerami i dłutami. Cichutko

przekroczyłem próg sztormowy. Nigdy jeszcze nie płynąłem nocą łodzią po Orinoko

i nigdy jeszcze dziesięciometrowa anakonda nie spadła na mnie z szybkością

błyskawicy z gałęzi wysokiego drzewa, aby opleść mnie miażdżącym uściskiem, ale

nie muszę już tam jechać, aby opisać takie przeżycie, gdyż teraz dokładnie wiem,

co się wtedy czuje. Zwierzęca siła, prymitywna dzikość olbrzymich rąk, które

chwyciły mnie z tyłu za szyję, były czymś przerażającym, nieznanym dotąd i

niewyobrażalnym. Przeżyłem chwilę paraliżującej paniki, błysnęła mi myśl: nie

można uniknąć czegoś, co jest nie do uniknięcia; przyszła moja kolej, spotkałem

wreszcie tego bardziej zręcznego, silniejszego i bezwzględniejszego niż ja.

Zareagowałem jednak. Kopnąłem w tył prawą nogą z całych sił, ale mój przeciwnik

znał wszystkie sztuczki - jego noga była szybsza i silniejsza; uderzyła w tył

mojej. Wydawało mi się, że mam do czynienia nie z człowiekiem, ale z centaurem,

którego kopyta podkuto olbrzymimi podkowami. Nie miałem wrażenia, że mi złamał

nogę, raczej, że ją przeciął w połowie. Wyczułem za sobą lewą stopę mego

przeciwnika i usiłowałem nadepnąć na nią z całą siłą, jaka mi jeszcze pozostała.

Kiedy jednak moja noga uderzyła o pokład, jego stopy już tam nie było. Miałem na

sobie cienkie gumowe buty płetwonurka, więc straszliwy ból od uderzenia w

stalowe płyty pokładu przeszył mnie od stóp do głów. Podniosłem ręce, by

spróbować złamać małe palce dusiciela, ale centaur znał i tę sztuczkę. Jego

dłonie były zaciśnięte w jakby żelazną kulę, a kostki palców miażdżyły mi

tętnice szyjne. Nie byłem z pewnością jego pierwszą ofiarą, ale wiedziałem, że

jeśli szybko czegoś nie zrobię, będę ostatnią. Słyszałem niemal syk wyciskanego

z moich płuc powietrza, a przed oczyma migotały mi linie i błyski, których kolor

zmieniał się co chwilę.

W tych pierwszych sekundach uratował mnie kombinezon płetwonurka. Nosiłem go pod

kurtką i jego gruby kołnierz z gumowego płótna ochronił mój kark. Dłonie

przeciwnika wykonały już pół roboty. Czułem, że zaraz ją zakończą.

Pochyliłem się gwałtownie w przód. W ten sposób wziąłem na barki połowę wagi

mego przeciwnika, nie zmusiłem go jednak do rozluźnienia duszącego uścisku.

Zareagował instynktownie - cofnął nogi myśląc, że chcę go chwycić za kończynę.

Pozbawiło go to na moment równowagi. Obróciłem się po krótkim łuku tak, że nasze

plecy skierowały się w stronę morza i wykorzystałem ten moment. Z całych sił

rzuciłem się w tył. Krok jeden, drugi, trzeci. „Nantesville” nie mógł się

poszczycić luksusowymi relingami z tekowego drewna, a tylko łańcuchami o

drobnych ogniwach. Grzbiet mojego dusiciela, pod naszymi połączonymi ciężarami,

uderzył o górny łańcuch umieszczony na burcie statku.

Gdybym to ja był na miejscu mego przeciwnika, miałbym zmiażdżony kręgosłup albo

przynajmniej tyle wybitych dysków, że zapewniłoby to chirurgom zatrudnienie na

wiele miesięcy. Tymczasem nie usłyszałem krzyku, nawet westchnienia. Być może

był to jeden z tych bardzo silnych głuchoniemych; ich tężyzna fizyczna to jakby

rekompensata dana im przez naturę za kalectwo.

Musiał mnie jednak puścić, aby uchwycić się za górny łańcuch, w przeciwnym

bowiem razie wpadłby razem ze mną do zimnych i czarnych wód Loch Houron.

Wykorzystałem ten moment, odskoczyłem i obróciłem się do niego twarzą, opierając

się o ścianę kabiny radiotelegrafisty. Potrzebna mi była ta grodź, dawała mi

opar...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • rumian.htw.pl
  •  
     
    Linki
     
     
       
    Copyright 2006 Sitename.com. Designed by Web Page Templates