[ Pobierz całość w formacie PDF ]
CZĘŚĆ I Dzisiaj umarła mama. Albo wczoraj, nie wiem. Dostałem depeszę z przytułku: "Matka zmarła. Pogrzeb jutro. Wyrazy współczucia." Niewiele z tego wynika. To stało się być może wczoraj. Przytułek dla starców jest w Marengo, osiemdziesiąt kilometrów od Algieru. Wsiądę w autobus o drugiej godzinie i przyjadę po południu. W ten sposób będę mógł nocą czuwać przy zwłokach i wrócić jutro wieczorem. Poprosiłem szefa o dwa dni zwolnienia, w takich okolicznościach nie mógł mi odmówić. Ale nie wyglądał na zadowolonego. Nawet mu powiedziałem: "To nie moja wina." Nie odpowiedział. Pomyślałem więc, że nie powinienem był mu tego mówić. Zresztą nie miałem się z czego tłumaczyć. To raczej jemu wypadało złożyć mi kondolencje. Ale zapewne zrobi to pojutrze, gdy mnie zobaczy w żałobie. Na razie jest trochę tak, jakby mama wcale nie umarła. Po pogrzebie, przeciwnie, sprawa będzie załatwiona i wszystko przybierze formy bardziej oficjalne. Pojechałem autobusem o drugiej. Było bardzo gorąco. Zjadłem, jak zwykle, w restauracji u Celestyna. Wszyscy mi współczuli, a Celestyn powiedział: "Ma się tylko jedną matkę." Kiedy wychodziłem, odprowadzili mnie do drzwi. Byłem nieco roztargniony, ponieważ musiałem jeszcze wstąpić do Emanuela, żeby pożyczyć czarny krawat i opaskę z krepy. Stracił wuja przed kilku miesiącami. Biegłem, żeby się nie spóźnić na autobus. Ten pośpiech i bieganina, a ponadto kołysanie, zapach paliwa, odblask szosy i nieba, zapewne wszystko razem, wprawiły mnie w drzemkę. Spałem przez prawie całą drogę. Obudziłem się wsparty o jakiegoś oficera, który uśmiechał się do mnie i spytał, czy jadę z daleka. Powiedziałem: "Tak", żeby przeciąć rozmowę. Przytułek leży o dwa kilometry od miasta. Zrobiłem tę drogę piechotą. Chciałem zaraz zobaczyć mamę. Ale dozorca powiedział, że powinienem odwiedzić dyrektora. Ponieważ był zajęty, czekałem trochę. Dozorca przez cały czas coś do mnie mówił; wreszcie zobaczyłem dyrektora: przyjął mnie w swoim gabinecie. Jest to mały staruszek z Legią Honorową. Przyjrzał mi się swymi jasnymi oczkami. Potem uścisnął mi dłoń, którą przytrzymał tak długo, że nie bardzo wiedziałem, jak ją wycofać. Zajrzał do kartoteki i powiedział: "Pani Meursault przybyła tu trzy lata temu. Pan był jej jedyną podporą." Sądziłem, że stawia mi jakieś zarzuty, i zacząłem wyjaśniać. Ale przerwał mi: "Pan nie musi się usprawiedliwiać, moje drogie dziecko. Czytałem kartotekę pańskiej matki. Pan nie mógł zaspokoić jej potrzeb. Musiała mieć pielęgniarkę. Pana pobory są skromne. Zważywszy to wszystko, tutaj było jej lepiej." Powiedziałem: "Tak, panie dyrektorze." Dodał: "Wie pan, miała tu przyjaciół, ludzi w jej wieku. Mogła dzielić z nimi zainteresowania dla spraw z dawnych lat. Pan jest młody, nudno by jej było z panem." To prawda. Kiedy mama była w domu, spędzała czas w milczeniu, wodząc za mną oczami. W pierwszych dniach pobytu w przytułku często płakała. Ale to była sprawa przyzwyczajeń. Po paru miesiącach płakałaby, gdyby ją odebrać z przytułku. Też z racji przyzwyczajeń. Trochę dlatego w ostatnim roku prawie tu nie przyjeżdżałem. A również ze względu na stratę niedzieli, nie licząc trudów związanych z dojściem do autobusu, kupnem biletów i dwoma godzinami jazdy. Dyrektor jeszcze coś mówił. Ale już go prawie nie słuchałem. Potem powiedział: "Sądzę, że chce pan zobaczyć matkę." Podniosłem się bez słowa, a on pierwszy skierował się ku drzwiom. Na schodach wyjaśnił: "Przenieśliśmy ją do małej kostnicy. Żeby oszczędzić innych. Za każdym razem, kiedy któryś z pensjonariuszy umiera, reszta jest przez dwa, trzy dni bardzo zdenerwowana. To utrudnia pracę." Przechodziliśmy przez dziedziniec, gdzie wielu starców rozmawiało w małych grupkach. Gdy mijaliśmy ich - milkli. Ale za naszymi plecami rozmowy rozpoczynały się na nowo. Można by rzec - stłumione skrzeczenie papug. Przed drzwiami małego budynku dyrektor opuścił mnie: "Zostawiam pana, panie Meursault. Jestem do pana dyspozycji u siebie w biurze. Pogrzeb został ustalony na dziesiątą godzinę rano. Sądziliśmy, że umożliwi to panu czuwanie w nocy przy zmarłej. Jeszcze słowo: zdaje się, że pańska matka często mówiła do swoich współtowarzyszy, że pragnie mieć pogrzeb religijny. Biorę na siebie załatwienie wszystkiego, co trzeba. Ale chciałem pana o tym powiadomić." Podziękowałem mu. Mama, nie będąc ateistką, nigdy za życia nie myślala o religii. Wszedłem. Salka była bardzo jasna, pobielona wapnem, pokryta szklanym dachem. Umeblowanie składało się z krzeseł i kozłów. Dwa z nich, pośrodku, podpierały trumnę z zamkniętym wiekiem. Widać było tylko błyszczące śruby, do połowy wkręcone, odstające od desek zaciągniętych na kolor orzecha. Obok trumny siedziała pielęgniarka, Arabka, w białym kitlu i jaskrawej chustce na głowie. W tym momencie zjawił się za moimi plecami dozorca. Musiał biec. Zacinał się trochę: "Trumna została zamknięta, ale ja odśrubuję wieko, żeby pan mógł ją zobaczyć." Zbliżał się już do trumny, kiedy go zatrzymałem. Powiedział: "Nie chce pan?" Odpowiedziałem: "Nie." Umilkł, a ja zmieszałem się, ponieważ czułem, że nie powinienem był tego powiedzieć. Po chwili spojrzał na mnie i spytał: "Dlaczego?", ale bez wyrzutu, jakby się tylko informował. Odrzekłem: "Nie wiem." Wtedy kręcąc swe białe wąsy oświadczył nie patrząc na mnie: "Rozumiem." Miał ładne, jasnoniebieskie oczy i różową cerę. Podał mi krzesło i sam usiadł za mną, nieco w tyle. Pielęgniarka wstała i skierowała się ku wyjściu. Dozorca powiedział: "Ma szankra." Ponieważ nie zrozumiałem, spojrzałem na pielęgniarkę i zobaczyłem, że poniżej oczu owijał ją bandaż, który biegł wokół głowy. Na wysokości nosa bandaż leżał płasko. W jej twarzy widać było tylko biel tego bandaża. Kiedy wyszła, dozorca odezwał się: "Zostawię pana samego." Nie wiem, jaki gest wykonałem, ale nie wyszedł i stał za mną. Jego obecność za moimi plecami krępowała mnie. Izbę wypełniało piękne światło późnego popołudnia. Dwa szerszenie brzęczały, obijając się o szklany dach. Czułem, jak ogarnia mnie senność. Nie odwracając się, powiedziałem do dozorcy: "Od dawna pan tu jest?" Odpowiedział natychmiast: "Pięć lat", jak gdyby od początku czekał na moje pytanie. Potem rozgadał się na dobre. Zdziwiłby się bardzo, gdyby mu kiedyś powiedziano, że skończy jako dozorca przytułku w Marengo. Miał sześćdziesiąt cztery lata i był paryżaninem. W tym momencie przerwałem: "Ach, pan nie jest stąd?" Potem przypomniałem sobie, że nim mnie zaprowadził do dyrektora, opowiadał mi o mamie. Powiedział, że trzeba ją pochować bardzo szybko, gdyż na równinie jest gorąco, zwłaszcza w tej okolicy. Wyznał mi wtedy, że mieszkał w Paryżu i że trudno mu o tym zapomnieć. W Paryżu zostaje się przy zmarłym przez trzy, a nawet cztery dni. Tu nie ma czasu, człowiek nie uświadomił sobie jeszcze, co się stało, a już trzeba biec za karawanem. Jego żona odezwała się wówczas: "Przestań, to nie są tematy dla pana." Stary poczerwieniał i zaczął się usprawiedliwiać. Przerwałem mu mówiąc: "Ależ nie, ależ nie." Uważałem, że to, co powiedział, było słuszne i interesujące. W kostnicy powiadomił mnie, że do przytułku dostał się jako nędzarz. Ponieważ jednak czuł się w pełni sił, zaproponował, że będzie dozorcą. Zwróciłem mu uwagę, że w końcu jest jednak pensjonariuszem. Powiedział, że nie. Już przedtem zastanowił mnie ton, jakim mówił "oni", "tamci", rzadziej "starzy", opowiadając o pensjonariuszach, z których wielu nie miało więcej lat niż on. Ale, oczywiście, zachodziła różnica: on był dozorcą i miał w pewnym sensie władzę nad nimi. W tym momencie weszła pielęgniarka. Zmierzch zapadł gwałtownie. Noc szybko gęstniała nad szklanym dachem. Dozorca przekręcił kontakt, nagły wybuch światła oślepił mnie. Zaprosił mnie do refektarza na obiad. Ale nie byłem głodny. Zaofiarował się więc, że przyniesie filiżankę kawy z mlekiem. Ponieważ bardzo lubię kawę z mlekiem, zgodziłem się, powrócił po chwili z tacą. Wypiłem. Potem miałem ochotę zapalić. Zawahałem się jednak, gdyż nie wiedziałem, czy mogę to zrobić przy mamie. Zastanowiłem się: to nie miało najmniejszego znaczenia. Poczęstowałem dozorcę papierosem i zapaliliśmy. W pewnej chwili powiedział mi: "Wie pan, przyjaciele pańskiej matki przyjdą także czuwać przy niej. Taki jest zwyczaj. Będę musiał przygotować dla nich krzesła i czarną kawę." Spytałem, czy można zgasić jedną z lamp. Odblask światła na białych ścianach męczył mnie. Powiedział, że to niemożliwe. Instalacja jest skonstruowana w ten sposób: wszystkie albo żadna. Przestałem zwracać na niego uwagę. Wychodził, wracał, rozmieszczał krzesła. Na jednym z nich ustawił wokół dzbanka do kawy stos filiżanek. Potem usiadl naprzeciw mnie, po drugiej stronie mamy. Pielęgniarka znajdowała się tu również, w głębi, odwrócona plecami. Nie widziałem, co robi. Ale po ruchu ramion mogłem przypuszczać, że robi na drutach. Panował łagodny spokój, kawa rozgrzała mnie, przez otwarte drzwi wchodził zapach nocy i kwiatów. Przypuszczam, że się trochę zdrzemnąłem. Obudził mnie szelest. Gdy otworzyłem oczy, izba wydała mi się jeszcze bardziej lśniąca białością. Wokół mnie nie było ani skrawka cienia i każdy przedmiot, każde załamanie rysowało się z ostrością, która raniła wzrok. Właśnie w tym momencie weszli przyjaciele mamy. Było ich z dziesięcioro, sunęli milcząc, w oślepiającym świetle. Usiedli, ani jedno krzesło nie skrzypnęło. Widziałem ich tak, jak jeszcze nigdy nikogo nie udało mi się zobaczyć, nie umknął mi żaden szczegół ich twarzy czy ubrania. A przecież nie słyszałem ich i z trudem przyszło mi uwierzyć w ich realność. Prawie wszystkie kobiety nosiły fartuchy, troki opasujące talie jeszcze bardziej wypychały do przodu ich wzdęte brzuchy. Nie zauważyłem nigdy dotąd, do jakiego stopnia stare kobiety mogą być brzuchate. Mężczyźni, prawie wszyscy, byli bardzo chudzi i trzymali laski. Uderzyło mnie, że w ich twarzach nie widziałem oczu, jedynie matowe lśnienie w zagłębieniu zmarszczek. Kiedy usiedli, większość z nich zaczęła mi się przyglądać i potrząsać z zakłopotaniem głowami; ich wargi zostały całkowicie wchłonięte przez bezzębne usta, toteż nie wiedziałem, czy mnie pozdrawiają, czy tylko wstrząsa nimi starcze drżenie. Sądzę, że raczej pozdrawiali mnie. I właśnie wtedy spostrzegłem, że wszyscy oni, kiwając głowami, siedzą naprzeciw mnie, wokół dozorcy. Przez chwilę doznałem zabawnego uczucia, że byli tu, aby mnie sądzić. Nieco później jedna z kobiet zaczęła płakać. Siedziała w drugim rzędzie, zasłonięta przez którąś ze swych towarzyszek, nie widziałem jej dobrze. Płakała wydając krótkie, miarowe okrzyki; myślałem, że nigdy nie skończy. Reszta jakby tego w ogóle nie słyszała. Siedzieli pochyleni, ponurzy i milczący. Patrzyli na trumnę lub na swe laski, na cokolwiek bądź zresztą i zdawali się niczego poza tym nie dostrzegać. Kobieta ciągle płakała. Bardzo mnie to dziwiło, ponieważ wcale jej nie znałem. Wolałbym tego nie słuchać. Ale nie śmiałem nic powiedzieć. Dozorca pochylił się ku niej, coś szepnął, a ona potrząsnęła głową, wybełkotała jakieś słowa i zawodziła dalej, tak samo monotonnie. Dozorca przeniósł się więc na moją stronę. Usiadł obok. Po dłuższej chwili oświadczył nie patrząc na mnie: "Była bardzo przywiązana do pańskiej matki. Powiedziała, że matka była tutaj jej jedyną przyjaciółką i że teraz nie ma już nikogo." Siedzieliśmy tak przez dłuższą chwilę. Westchnienia i szlochy kobiety stawały się coraz rzadsze. Raz po raz pociągała nosem. Wreszcie ucichła. Nie chciało mi się już spać, ale byłem bardzo zmęczony i bolał mnie krzyż. Teraz z kolei sprawiało mi przykrość milczenie tych ludzi. Od czasu do czasu słyszałem tylko dziwny odgłos i nie mogłem zrozumieć, skąd on pochodzi. W końcu odgadłem: to niektórzy ze starców ssali wnętrze swych policzków wydając przy tym dziwaczne mlaskanie. Byli tak dalece pogrążeni w myślach, że robili to bezwiednie. Odniosłem nawet wrażenie, że ta zmarła, leżąca pomiędzy nimi, nic w ich oczach nie znaczy. Ale teraz sądzę, że to było fałszywe wrażenie. Wypiliśmy wszyscy kawę padaną przez dozorcę. Potem już nic nie pamiętam. Noc minęła. Przypominam sobie, że kiedy na chwilę otworzyłem oczy, starcy spali wsparci o siebie i tylko jeden, z brodą na dłoniach wpitych w laskę, wpatrywał się we mnie, jak gdyby czekając na moje przebudzenie. Potem znowu usnąłem. Obudziłem się, ponieważ coraz bardziej bolał mnie krzyż. Dzień snuł się po szybach dachu. Później jeden ze starców zbudził się i zaczął kaszleć. Pluł do dużej kraciastej chustki, każde splunięcie wyrywał z siebie z trudem. Obudził innych i dozorca powiedział, że powinni już pójść. Wstali. Po pełnym niewygód czuwaniu mieli twarze jak z popiołu. Wychodząc, ku memu wielkiemu zdziwieniu, każdy uścisnął mi rękę - jak gdyby ta noc, w czasie której nie zamieniliśmy słowa, nawiązała między nami zażyłość. Byłem zmęczony. Dozorca zaprowadził mnie do siebie, gdzie mogłem się trochę odświeżyć. Wypiłem znowu kawę z mlekiem, była bardzo dobra. Kiedy wyszedłem, dzień był już w pełni. Nad wzgórzami, dzielącymi Marengo od morza, czerwieniło się niebo. Wiatr przelatując nad nimi, przynosił zapach soli. Zapowiadał się piękny dzień. Od dawna nie wyjeżdżałem na wieś i czułem, jaką przyjemność sprawilby mi spacer, gdyby nie ta sprawa z mamą. Czekałem na dziedzińcu, pod platanem. Wdychałem zapach świeżej ziemi i już nie byłem senny. Pomyślałem o kolegach z biura. O tej godzinie wstawali, by iść do pracy; dla mnie to była zawsze najtrudniejsza godzina. Zastanawiałem się jeszcze trochę nad tymi sprawami, ale przerwał mi dzwonek, który zadźwięczał wewnątrz budynku. Za oknami powstał jakiś rumor, potem wszystko ucichło. Słońce na niebie wspięło się już nieco wyżej, zaczęło ogrzewać mi stopy. Dozorca przeszedł przez podwórze i powiedział, że dyrektor mnie wzywa. Poszedłem do jego gabinetu. Dał mi do podpisu szereg dokumentów. Spostrzegłem, że był ubrany na czarno i miał spodnie w prążki. Wziął słuchawkę do ręki i zwrócił się do mnie: "Funkcjonariusze pogrzebowi są już na miejscu. Każę im zamknąć trumnę. Czy chce pan przedtem zobaczyć matkę po raz ostatni?" Powiedziałem: "Nie." Zlecił do telefonu ściszając głos: "Figeac, powiedz ludziom, że mogą już iść." Następnie powiedział, że weżmie udział w pogrzebie; podziękowałem mu. Usiadł za biurkiem skrzyżowawszy krótkie nóżki. Oznajmił mi, że będziemy tylko ja, on oraz jedna z pielęgniarek. Pensjonariuszom z zasady zabrania się chodzić na pogrzeby. Pozwala im się tylko czuwać przy zwłokach. "Ze względów humanitarnych" - zauważył. Ale w tym wypadku udzielił zezwolenia na udział w pogrzebie staremu przyjacielowi mamy: "Tomaszowi Perez." Tu dyrektor uśmiechnął się. Powiedział: "Pan rozumie - to było uczucie nieco dziecinne. Ale on i pańska matka nigdy się nie rozstawali. W przytułku żartowano z nich, mówiono do Pereza: <> Perez śmiał się. Sprawiało im to przyjemność. Faktem jest, że śmierć pani Meursault bardzo nim wstrząsnęła. Nie sądzę, iż powinienem był odmówić mu pozwolenia. Ale za poradą naszego lekarza zabroniłem mu czuwać wczoraj." Siedzieliśmy dość długo w milczeniu. Dyrektor wstał i patrzył przez okno. W pewnym momencie powiedział: "Oto i proboszcz z Marengo. Pośpieszył się." Uprzedził mnie, że do kościoła, który znajduje się w samym miasteczku, jest około trzech kwadransów drogi. Wyszliśmy. Przed kostnicą stał proboszcz i dwóch ministrantów. Jeden z nich trzymał kadzielnicę, ksiądz pochylił się ku niemu, by wyregulować dlugość srebrnego łańcuszka.. Kiedy podeszliśmy, ksiądz wyprostował się. Zwrócił się do mnie mówiąc: "Mój synu", i dodał parę słów. Wszedl do wnętrza, ja za nim. Spostrzegłem od pierwszego rzutu oka, że śruby zostały wkręcone w trumnę i ża w kostnicy znajduje się czterech czarno ubranych mężczyzn. Usłyszałem jednocześnie, że dyrektor mówi do mnie, iż karawan czeka na drodze i że ksiądz rozpoczął swe modły. Od tego momentu wszystko poszło bardzo szybko. Mężczyźni zbliżyli się z sukienną płachtą do trumny. Ksiądz, jego asysta, dyrektor i ja wyszliśmy. Przed drzwiami stała pani, której nie znałem. "Pan Meursault" - powiedział dyrektor. Nie dosłyszałem nazwiska tej pani, domyśliłem się jednak, że jest to wydelegowana pielęgniarka. Skłoniła bez uśmiechu swoją dlugą, kościstą twarz. Potem ustawiliśmy się w szeregu, aby przepuścić ciało. Idąc za tragarzami, wyszliśmy z przytułku. Przed bramą czekał karawan. Lakierowany, podłużny i lśniący - przywodził na myśl piórnik. Obok niego stał "mistrz ceremonii", mały człowieczek w śmiesznym stroju, oraz jakiś staruszek w nienaturalnej pozie. Domyślilem się, że to pan Perez. Nosił garnitur, którego spodnie fałdowały się nad butami w harmonijkę, miękki kapelusz o okrągłej główce i szerokim rondzie (zdjął go, gdy trumna minęła drzwi) i czarną muszkę, zbyt małą do koszuli o dużym, białym kołnierzu. Pod nosem, naszpikowanym wągrami, drżały mu wargi. Spomiędzy jego białych, dość rzadkich włosów wystawały dziwne uszy, odstające i postrzępione na brzegach, których krwawoczerwony kolor przy bladej twarzy zwrócił moją uwagę. "Mistrz ceremonii" wskazał nam miejsca. Na przedzie szedł proboszcz, potem karawan. Wokół niego czterech ludzi. Z tyłu dyrektor i ja; wydelegowana pielęgniarka i pan Perez zamykali pochód. Niebo było już bardzo słoneczne. Zaczynało ciążyć nad ziemią i upał wzmagał się gwałtownie. Nie wiem dlaczego, czekaliśmy dość długo, zanim kondukt ruszył w drogę. W ciemnym ubraniu było mi gorąco. Staruszek, który nakrył głowę, znowu zdjął kapelusz. Przypatrywałem mu się, zwrócony nieco w jego stronę, podczas gdy dyrektor opowiadał mi o nim. Mówił, że mama i pan Perez chodzili często wieczorem w towarzystwie pielęgniarki na spacer, aż do miasteczka. Spojrzałem na pola ciągnące się wokół. Patrząc poprzez rzędy cyprysów, które wiodły ku wzgórzom bliskim nieba, na tę ziemię rudą i zieloną, na domki rzadkie i wyraźnie narysowane - zrozumiałem mamę. Wieczory w tej okolicy musiały być melancholijnym wytchnieniem. Dzisiaj przelewające się słońce wprawiło ten pejzaż w drżenie, czyniąc go nieludzkim i przygnębiającym. Ruszyliśmy. Wówczas zauważyłem, że Perez lekko utyka. Karawan powoli nabierał szybkości i stary zaczął zostawać w tyle. Jeden z ludzi otaczających karawan również dał się wyprzedzić i szedł teraz w jednym rzędzie ze mną. Byłem zdumiony szybkością, z jaką słońce pięło się po niebie. Uświadomiłem sobie, że już od dawna pola rozbrzmiewają brzęczeniem owadów i szelestem traw. Pot ściekał mi po policzkach. Ponieważ nie miałem kapelusza, wachlowałem się chusteczką. Grabarz powiedział coś, czego nie dosłyszałem. Jednocześnie wycierał czaszkę chustką, którą trzymał w lewej ręce, prawą uchylając czapkę. Spytałem go: "Co?" Powtórzył wskazując na niebo: "Praży." Powiedziałem: "Tak." Nieco później spytał: "Przed nami to pańska matka?" Znowu powiedziałem: "Tak." - "Była już stara?" Odpowiedziałem: "Tak sobie", ponieważ nie znałem dokładnie jej wieku. Umilkł wreszcie. Odwróciłem się i zobaczyłem starego Pereza jakieś pięćdziesiąt metrów za nami. Spieszył się bardzo, wymachiwał kapeluszem, który trzymał w ręku. Spojrzałem także na dyrektora. Szedł z dużą godnością, bez jednego niepotrzebnego gestu, na czole perliło mu się kilka kropli potu, ale ich nie ścierał. Wydało mi się, że kondukt idzie nieco szybciej. Wokół ciągle te same świecące, zalane słońcem pola. Blask nieba był nie do zniesienia. W pewnej chwili weszliśmy na odcinek drogi, który niedawno naprawiono. Asfalt popękał w słońcu. Stopy zagłębiały się w nim odsłaniając połyskliwy miąższ. Skórzany kapelusz woźnicy, widoczny ponad karawanem, zdawał się być ulepiony z tej czarnej mazi. Czułem się zagubiony między bladobłękitnym niebem i monotonią tych barw: lepką czernią rozdeptanej smoły, matową czernią ubrań, połyskliwą czernią karawanu. Zapach skóry i łajna końskiego, który szedł od karawanu, lakieru i kadzidła, zmęczenie po nieprzespanej nocy - wszystko razem - zmąciło mi wzrok i myśli. Odwróciłem się raz jeszcze: wydało mi się, że Perez został bardzo daleko, zagubiony w kłębach żaru, potem znikł mi zupełnie. Poszukałem go wzrokiem i zobaczyłem, że zboczył z drogi i idzie na przełaj polami. Zauważyłem także, że szosa zakręca przede mną. Zrozumiałem więc, że Perez, który znał okolicę, skraca sobie drogę, by nas dogonić. Na zakręcie zrównał się z nami. Potem zgubiliśmy go. Znowu poszedł na przełaj polami, powtarzało się to kilkakrotnie. Czułem, jak krew wali mi w skroniach. Wszystko odbyło się następnie tak pośpiesznie, pewnie i po prostu, że nic prawie nie zapamiętałem. Jedno tylko: kiedy wchodziliśmy do miasteczka, wydelegowana pielęgniarka odezwała się do mnie. Miała dziwny głos, który nie pasował do jej twarzy, głos melodyjny i wibrujący. Powiedziała: "Idąc powoli ryzykuje się udar. Ale idąc zbyt szybko, człowiek się poci i w kościele chwytają dreszcze." Miała rację. Nie było wyjścia. Zachowałem jeszcze parę obrazów z tego dnia: na przykład twarz Pereza, gdy po raz ostatni spotkał się z nami koło wsi. Wielkie łzy zdenerwowania i zmęczenia zalewały mu policzki. Ale z powodu zmarszczek nie spływały. Rozlewały się, łączyły ze sobą tworząc na zniszczonej twarzy lśniące szkliwo. I jeszcze kościół, wieśniacy na chodnikach, czerwone geranium na grobach cmentarza, omdlenie Pereza (powiedziałbyś: połamany pajacyk), ziemia koloru krwi spadająca na trumnę mamy, biały miąższ korzeni, które się z ziemią mieszały, znowu ludzie, głosy, wieś, czekanie przed kawiarnią, bezustanny warkot motoru i radość, gdy autobus wjechał w plątaninę świateł Algieru i kiedy pomyślałem, że niedługo się położę i będę spał przez dwanaście godzin. Obudziwszy się zrozumiałem, dlaczego mój szef miał niezadowoloną minę, gdy zwróciłem się do niego o dwa dni zwolnienia: dziś jest sobota. Zapomniałem o niej, że tak powiem, ale wstając uświadomiłem to sobie. Mój szef pomyślał oczywiście, że dzięki temu, wraz z niedzielą będę miał cztery dni urlopu i nie mogło mu to sprawić przyjemności. Lecz po pierwsze to nie moja wina, że mamę grzebano wczoraj, a nie dzisiaj, a po drugie wolną sobotę i niedzielę miałbym w każdym wypadku. Mimo to rozumiałem oczywiście mego szefa. Wstałem z trudem, ponieważ byłem zmęczony wczorajszym dniem. Przy goleniu zastanawiałem się, co będę robił, i zdecydowałem pójść się wykąpać. Pojechałem tramwajem do kąpieliska koło portu. Tam zanurzyłem się w basenie portowym. Było dużo młodzieży. W wodzie natrafiłem na dawną maszynistkę z mojego biura, Marię Cardana, na którą miałem kiedyś ochotę. Myślę, że ona na mnie także. Ale niedługo potem zmieniła posadę i zabrakło nam czasu. Pomogłem jej wejść na boję, dotknąłem przy tym lekko jej piersi. Byłem jeszcze w wodzie, kiedy ona leżała już płasko na boi. Odwróciła się do mnie. Włosy spadały jej na oczy, śmiała się. Podciągnąłem się obok niej na boję. Było przyjemnie, odchyliłem głowę do tyłu i niby żartem położyłem na jej brzuchu. Nic nie powiedziała, zostałem więc w tej pozycji. Przed oczami miałem niebo, było błękitne i złote. Pod karkiem czułem łagodnie tętniący brzuch Marii. Leżeliśmy długo na boi, na pół uśpieni. Kiedy słońce stało się zbyt silne, zsunęła się do wody, ja za nią. Dogoniłem ją, objąłem wpół ramieniem i popłynęliśmy razem. Ciągle się śmiała. Gdyśmy się wycierali na brzegu, powiedziała: "Jestem bardziej brązowa niż ty." Spytałem, czy chciałaby pójść dziś wieczorem do kina. Znowu się zaśmiała i odrzekła, że ma ochotę obejrzeć film z Fernandelem. Kiedy już byliśmy ubrani, zrobiła bardzo zdziwioną minę na widok mego czarnego krawatu i spytała, czy jestem w żałobie. Wyjaśniłem jej, że mama umarła. Ponieważ chciała wiedzieć, kiedy to się stało, odpowiedziałem: "Wczoraj." Cofnęła się o krok, ale nie uczyniła żadnej uwagi. Miałem ochotę powiedzieć jej, że to nie moja wina, lecz powstrzymała mnie myśl, że mówiłem to już mojemu szefowi. To nic nie znaczyło. Tak czy inaczej - jest się zawsze trochę winnym. Wieczorem Maria o wszystkim zapomniała. Film był miejscami komiczny, ale doprawdy zbyt głupi. Jej udo stykało się z moim. Pieściłem jej piersi. Pod koniec seansu pocałowałem ją, ale jakoś niezręcznie. Po kinie przyszła do mnie. Kiedy się obudziłem, Maria już wyszła. Mówiła, że musi iść do ciotki. Pomyślałem, że jest niedziela, i zrobiło mi się smutno: nie lubię niedzieli. Odwróciłem się na drugi bok. Poczułem na poduszce zapach soli, pozostawiły go włosy Marii, i spałem do dziesiątej. Potem do południa paliłem papierosy ciągle leżąc. Nie chciałem zjeść obiadu jak zwykle u Celestyna, ponieważ z pewnością wypytywaliby mnie, a ja tego nie lubię. Usmażyłem jajka i zjadłem wprost z patelni, bez chleba, bo mi go zbrakło, a nie miałem ochoty schodzić i kupować. Po śniadaniu nudziłem się trochę, łażąc po mieszkaniu. Było wygodne, kiedy była tu mama. Teraz jest dla mnie za duże, musiałem przenieść do mego pokoju stół z jadalni. Mieszkam tylko w tej izbie między krzesłami wyplatanymi słomą i trochę już zapadłymi, szafą z pożółkłym lustrem, toaletką i mosiężnym łóżkiem. Reszta pozostaje w zaniedbaniu. Nieco później, żeby zająć się czymkolwiek, zacząłem czytać jakąś starą gazetę. Wyciąłem z niej reklamę soli Kruszena i wkleiłem do starego zeszytu, gdzie zbieram rzeczy, które mnie w prasie ubawiły. Umyłem ręce i w końcu usadowiłem się na balkonie. Mój pokój wychodzi na główną ulicę przedmieścia. Było piękne popołudnie. Jednak jezdnia była jeszcze lepka, a nieliczni przechodnie śpieszyli się. Najpierw wyszła na spacer rodzina, dwóch chłopców w marynarskich ubrankach, spodenki poniżej kolan, nieco skrępowani w tych sztywnych strojach, oraz dziewczynka z dużą, różową kokardą i w czarnych lakierkach. Za nimi matka, ogromna w sukni z brązowego jedwabiu, i ojciec, mały, wątły człowieczek, którego znałem z widzenia. Miał słomkowy kapelusz, muszkę, w ręku niósł laskę. Widząc go obok żony zrozumiałem, dlaczego w dzielnicy mówią o nim, że jest wytworny. Nieco później szli młodzi ludzie z przedmieścia, włosy wypomadowane, czerwone krawaty, zbyt wcięte marynarki, haftowana chusteczka w kieszonce, półbuciki z kwadratowymi nosami. Myślę że szli do kin w śródmieściu. Dlatego wyszli tak wcześnie, spieszyli się do tramwaju, śmiejąc się bardzo głośno. Po nich ulica powoli opustoszała. Sądzę, że seanse już się rozpoczęły. Na ulicy zostali tylko sklepikarze i koty. Niebo, ponad fikusami obrzeżającymi ulice, było jasne, ale bez blasku. Na chodniku na wprost mnie handlarz tytoniem wyniósł krzesło, ustawił je przed swymi drzwiami i usiadł okrakiem, położył obie ręce na oparciu. Tramwaje, przed chwilą przepełnione, były już prawie puste. W małej kawiarni "Pod Pierrotem", obok sklepu z tytoniem, kelner zamiatał trociny w pustej sali. Była naprawdę niedziela. Odwróciłem moje krzesło i ustawiłem je podobnie jak handlarz tytoniu, ponieważ uznałem, że tak jest wygodniej. Wypaliłem dwa papierosy, wszedłem na powrót, żeby wziąć kawałek czekolady, wróciłem i zjadłem go przy oknie. W chwilę potem niebo pociemniało, sądziłem, że będziemy mieli letnią burzę. Tymczasem zaczęło się powoli rozjaśniać. Ale przepływające chmury zostawiły na ulicy jak gdyby obietnicę deszczu, czyniąc ją bardziej mroczną. Długo przyglądałem się niebu. O piątej z hałasem nadjechały tramwaje. Przywoziły ze stadionów podmiejskich gromady widzów, uczepionych stopni i buforów. Następne tramwaje przywiozły zawodników, których poznawałem po małych walizeczkach. Ryczeli i śpiewali co sił w płucach, że ich klub jest nie do pobicia. Wielu dawało mi znaki. A jeden nawet krzyknął: "Daliśmy im." Potwierdziłem "tak" skinieniem głowy. Począwszy od tej chwili zaczęły napływać auta. Dzień przesunął się znowu trochę. Niebo, ponad dachami, stało się czerwone i z nadchodzącym wieczorem ulice ożywiły się. Spacerowicze powracali po trochu. Pośród innych rozpoznałem wytwornego pana. Dzieci płakały albo dawały się ciągnąć. Prawie natychmiast dzielnicowe kina wyrzuciły na ulice falę widzów. Wśród nich młodzi ludzie mieli ruchy bardziej niż zwykle zdecydowane, pomyślałem, że musieli oglądać film awanturniczy. Ci, którzy wracali z kin w śródmieściu, przybyli nieco później. Byli bardziej skupieni. Ich śmiech brzmiał teraz rzadziej, robili wrażenie zmęczonych i zamyślonych. Zostawali na ulicy, przechadzając się po przeciwległym chodniku. Młode dziewczęta z dzielnicy, z odkrytymi głowami, trzymały się pod ręce. Chłopcy tak się ustawiali, żeby przeciąć im drogę, rzucali żarciki, a one śmialy się i odwracały głowy. Te, które znałem, kiwały do mnie. Lampy uliczne zapaliły się nagle i od razu zbladły pierwsze gwiazdy, które wystąpiły z nadejściem nocy. Poczułem, że od tego przyglądania się chodnikom nabitym ludźmi i światłami zmęczyły mi się oczy. Mokry bruk zalśnił w świetle lamp, tramwaje w regularnych odstępach rzucały odblask na połyskliwe włosy, uśmiech, srebrną bransoletkę. Niedługo potem gdy tramwaje jeździły już rzadziej, a noc, ponad drzewami i lampami, stała się zupełnie czarna, dzielnica zaczęła niepostrzeżenie pustoszeć i wreszcie pierwszy kot przeszedł powoli przez znowu bezludną ulica. Pomyślalem wtedy, że trzeba zjeść obiad. Bolała mnie trochę szyja od długiego opierania się o krzesło. Zszedłem kupić chleb i makaron, przyrządziłem wszystko i zjadłem stojąc. Chciałem wypalić papierosa w oknie, ale powietrze ochłodziło się i było mi trochę zimno. Zamknąłem okno i wracając zobaczyłem w lustrze skrawek stołu, na którym spirytusowa lampa sąsiadowała z kawałkami chleba. Pomyślałem, że minęła niedziela, jeszcze jedna z rzędu, że mama jest już pochowana, że wrócę do pracy i że w gruncie rzeczy nic się nie zmieniło. Dzisiaj w biurze dużo pracowałem. Szef był miły. Spytał, czy nie zmęczyłem się zbytnio, on też był ciekaw wieku mamy. Powiedziałem, żeby się nie pomylić, "około sześćdziesiątki", nie wiem dlaczego, przyjął to z ulgą i uznał sprawę za skończoną. Na moim stole nagromadził się stos ceduł, musiałem je wszystkie sprawdzić. Nim wyszedłem z biura na obiad, umyłem ręce. W południe bardzo lubię tę chwilę. Wieczorem sprawia mi to mniejszą przyjemność, gdyż ręcznik, którego się używa, jest całkiem wilgotny: służył cały dzień. Pewnego dnia zwróciłem na to uwagę szefowi. Powiedział, że to oczywiście przykre, ale że przecież jest to szczegół bez znaczenia. Wyszedłem z Emanuelem, który pracuje w ekspedycji, nieco później niż zwykle, o wpół do pierwszej. Z biura widać morze, staliśmy chwilę patrząc na statki w jarzącym się od słońca porcie. W tym momencie z hukiem motoru i łańcuchów nadjechała ciężarówka. Emanuel spytał: "Pojedziemy?"; puściłem się biegiem. Ciężarówka minęła nas, rzuciliśmy się w pogoń. Pogrążyłem się w hałasie i kurzu. Nic już nie widziałem, czułem tylko niepohamowany pęd pośród dźwigów i maszyn, na horyzoncie wirowały maszty, a bliżej kadłuby okrętów, wzdłuż których biegliśmy. Pierwszy schwyciłem za klapę i skoczyłem w biegu. Potem pomogłem usadowić się Emanuelowi. Z trudem łapaliśmy powietrze, ciężarówka skakała w kurzu i skońcu na nierównym bruku wybrzeża. Emanuel śmiał się do utraty tchu. Zajechaliśmy do Celestyna zlani potem. Był tam jak zwykle - gruby, z białymi wąsami i w fartuchu. Spytał mnie: "No co, jakoś sobie radzisz?" Powiedzialem, że tak i że jestem bardzo głodny. Szybko zjadłem i wypiłem kawę. Potem wróciłem do siebie i zdrzemnąłem się trochę, ponieważ przy obiedzie wypiłem za dużo wina. Po przebudzeniu chciało mi się palić. Było już późno, biegłem, żeby złapać tramwaj. Pracowałem całe popołudnie. W biurze panował wielki upał. Wyszedłszy wieczorem, byłem szczęśliwy, że wracam powoli idąc bulwarem. Niebo było zielone, czułem się zadowolony. Mimo to wróciłem prosto do domu, bo chciałem sobie ugotować kartofli. Wchodząc potrąciłem na ciemnych schodach starego Salamano, mego sąsiada z piętra. Był ze swym psem. Od ośmiu lat widuje się ich razem. Spaniel ma jakąś chorobę skóry, różę, jak sądzę; stracił prawie całą sierść i pokryty jest plamami i brunatnymi strupami. Na skutek długiego współżycia, sami we dwóch w małym pokoiku, stary Salamano upodobnił się w końcu do niego. Ma czerwonawe strupy na twarzy, włosy żółte i rzadkie. Pies natomiast przejął od pana zgarbioną postawę, pysk podany do przodu, wyciągniętą szyję. Wyglądają na istoty jednej rasy, a przecież nienawidzą się. Dwa razy dziennie, o jedenastej i o szóstej stary wyprowadza psa na spacer. Od ośmiu lat nie zmienili marszruty. Można ich zobaczyć idących ulicą Lyon, pies ciągnie człowieka, dopóki stary Salamano nie potknie się. Wówczas zaczyna bić psa i łajać go. Pies czołga się ze strachu i pozwala się wlec. Teraz stary go ciągnie. Potem pies zapomina, znowu zaczyna wlec swego pana i znowu jest bity i lżony. Wreszcie stają obaj na chodniku i patrzą na siebie - pies ze strachem, człowiek z nienawiścią. Tak jest każdego dnia. Kiedy pies chce się wysiusiać, stary nie daje mu na to czasu, ciągnie go, a spaniel zostawia za sobą strużkę drobnych kropelek. Jeśli pies zrobi przypadkiem w pokoju, znowu jest bity. Trwa to od ośmiu lat. Celestyn mówi zawsze, że to "jest żałosne", ale w gruncie rzeczy nikt nie może tego wiedzieć na pewno. Kiedy go spotkałem na schodach, Salamano byt akurat w trakcie łajania psa. Mówił: "Łajdaku! Ścierwo!", pies skowyczał. Powiedziałem: "Dobry wieczór", ale stary klął dalej. Wówczas zapytałem, co mu pies zrobił. Nie odpowiedział. Mówił wciąż: "Łajdaku! Ścierwo!" Domyślałem się, że stoi pochylony nad psem poprawiając coś przy obroży. Odezwałem się glośniej. Wtedy nie odwracając się odpowiedział z tłumioną wściekłością: "Jeszcze tu sterczy." Potem wyszedł ciągnąc zwierzę, które skowyczało sunąc na czterech łapach. Akurat w tym momencie wszedł mój drugi sąsiad z klatki schodowej. W dzielnicy mówi się, że żyje z kobiet. Jednakże zapytany o zawód - jest "magazynierem". Na ogół nie lubiano go. Ale on często zagaduje do mnie i czasem wstępuje na chwilę, ponieważ słucham go uważnie. Sądzę, że to, co mówi, jest interesujące. Zresztą nie mam żadnego powodu, żeby z nim nie rozmawiać. Nazywa się Rajmund Sintés. Jest niewysoki, barczysty, z nosem boksera. Ubrany zawsze bardzo starannie. On także, mówiąc o Salamano, powiedział: "Czyż to nie jest żałosne!" Spytał, czy to nie budzi we mnie obrzydzenia, odpowiedziałem, że nie. Weszliśmy na górę i już miałem go pożegnać, kiedy powiedział: "Mam u siebie krwawą kiszkę i wino. Może przekąsi pan ze mną." Pomyślałem, że uwolni mnie to od gotowania, i zgodziłem się. On także ma tylko jeden pokój i kuchnię bez okna. Nad łóżkiem wisiał białoróżowy stiukowy anioł, zdjęcia sławnych sportsmenów oraz dwie czy trzy fotografie nagich kobiet. Pokój był brudny, łóżko rozgrzebane. Najpierw zapalił naftową lampę, a potem wyjął z kieszeni wątpliwej czystości opatrunek i owinął nim prawą rękę. Spytałem, co mu się przydarzyło. Powiedział, że pobił się z jednym typem, który się go czepiał. "Pan rozumie, panie Meursault, to nie to, żebym ja był zły, ja jestem prędki. Tamten mi powiedziak: <> Powiedziałem mu: <> Odpowiedział, że nie jestem mężczyzną. Więc wysiadłem i powiedziałem: <> Wtedy załadowałem mu cios. Upadł. Zacząłem go podnosić. Ale on kopnął mnie z ziemi parę razy, więc przygniotłem go kolanem i wymierzyłem mu dwa sierpowe. Krew zalała mu twarz. Spytałem, czy ma dość. Powiedział: <>" Przez cały czas Sintés zakładał opatrunek. Siedziałem na łóżku. Powiedział: "Sam pan widzi, że nie ja go szukałem. To on mi uchybił." Tak było, przyznałem mu rację. Wtedy oświadczył, że właśnie chciał mnie prosić o radę w tej sprawie, ponieważ jestem mężczyzną, znam życie i mogę mu pomóc, i że potem on zostanie moim kumplem. Nic nie odpowiedziałem, a on znowu spytał, czy chcę być jego kumplem. Powiedziałem, że jest mi wszystko jedno; zrobił zadowoloną minę. Wyciągnął krwawą kiszkę, odgrzał na patelni, postawił szklanki, talerze, nakrycia i dwie butelki wina. Robił to wszystko w milczeniu. Potem usiedliśmy. Jedząc zaczął mi opowiadać swoją historię. Na początku trochę się ociągał. "Znałem pewną panią... to była, jakby tu powiedzieć... moja kochanka." Człowiek, z którym się pobił, był bratem tej kobiety. Rajmund powiedział mi, że ją utrzymywał. Nie odezwałem się słowem, a jednak dorzucił natychmiast, że wie, co o nim mówią w dzielnicy, ale że ma swoją własną moralność i jest magazynierem. "Ale wracając do mojej historii - powiedział - zauważyłem, że kryło się w tym jakieś oszukaństwo." Dawał jej na utrzymanie ściśle tyle, ile trzeba. Sam płacił komorne za pokój i dawał jej dwadzieścia franków dziennie na jedzenie. "Trzysta franków pokój, sześćset jedzenie, od czasu do czasu para pończoch - razem tysiąc franków. I damulka nie pracowała. Ale ona mówiła, że to, co jej daję, starcza zaledwie, by związać koniec z końcem. Mówiłem jej na to: <> Ale ona nie pracowała, ciągle mówiła, że jej nie starcza, i w ten sposób spostrzegłem, że jest w tym oszukaństwo." Opowiedział mi, że znalazł w jej torebce los na loterię, nie potrafiła wyjaśnić, za co go kupiła. Niedługo potem znalazł u niej kwit z lombardu, co stanowiło dowód, że zastawiła dwie bransoletki. Do tego momentu nic nie wiedział o istnieniu tych bransoletek. "Zobaczyłem wyraźnie, że jest w tym jakieś oszukaństwo. Więc rzuciłem ją. Ale przedtem ją sprałem. A potem powiedziałem parę słów prawdy. Powiedziałem, że chodzi jej tylko o to, żeby sobie dogadzać w tych rzeczach. Powiedziałem jej tak, pan mnie rozumie, panie Meursault: <>" Zbił ją do krwi. Przedtem nie bił jej nigdy. "Czasem ją trzepnąłem, ale, że tak powiem, z czułością. Krzyczała trochę. Zamykałem okiennice i wszystko kończyło się tak jak zawsze. Lecz tym razem - to już było na serio. Ale, moim zdaniem, nie została dostatecznie ukarana." I wyjaśnił, że właśnie w związku z tym chciał się poradzić. Przerwał, żeby wyregulować knot od lampy, która kopciła. Przez cały czas słuchałem go. Wypiłem prawie litr wina, czułem gorąco w skroniach. Paliłem papierosy Rajmunda, bo moje już się skończyły. Przejechały ostatnie tramwaje, unosząc ze sobą daleki już teraz gwar przedmieścia. Rajmund ciągnął dalej. Męczyło go, że miał jeszcze słabość do tego stosunku. Lecz chciał ją ukarać. Z początku myślał, żeby ją sprowadzić do hotelu, wywołać skandal i wezwać "obyczajówkę", żeby jej dali książeczkę. W związku z tym zwrócił się do przyjaciół, których miał w tej branży. Nic nie wywęszyli. Zawsze tak jest, jak się do tego biorą zawodowcy. Powiedział im to, a oni zaproponowali mu, że ją "naznaczą". Ale nie o to mu chodziło. Musiał się zastanowić. Przedtem chciał mnie o coś zapytać. Lecz nim mnie o to zapyta, ciekaw jest, co sądzę o tej historii. Odpowiedziałem, że nic nie sądzę, ale że to jest ciekawa historia. Spytał, czy myślę, że kryje się w tym jakieś oszukaństwo; tak, myślałem, że kryło się w tym jakieś oszukaństwo; czy sądzę, że należy ją ukarać i co bym zrobił na jego miejscu? Powiedziałem, że tego nigdy nie można przewidzieć, ale rozumiem, że chce ją ukarać. Wypiłem jeszcze trochę wina, a on zapalił papierosa i odkrył mi swój plan: chciał do niej napisać list, który by "dał jej kopniaka, a jednocześnie po którym zaczęłaby żałować". Potem, biedy ona wróci, prześpi się z nią, a "w końcowym momencie" napluje jej w twarz i wyrzuci za drzwi. Zauważyłem, że w ten sposób zostanie naprawdę ukarana. Ale Rajmund powiedział, że nie potrafi napisać tak, jak trzeba, więc pomyślał o mnie, czy ja bym tego nie zredagował. Ponieważ nie odezwałem się słowem, spytał, czy nie sprawiłoby mi kłopotu napisać ten list zaraz. Odpowiedziałem, że nie. Znowu wypił szklankę wina i wstał. Odsunął talerze i resztki krwawej kiszki. Wytarł starannie leżącą na stole ceratę. Z szufladki nocnego stolika wyjął kartkę kratkowanego papieru, żółtą kopertę, niewielką obsadkę z czerwonego drzewa oraz kwadratowy kałamarz z fioletowym atramentem. Kiedy powiedział mi nazwisko tej kobiety, zrozumiałem, że jest Mauretanką. Napisałem list. Robiłem to trochę na chybił trafił, ale pilnie starałem się, żeby Rajmund był zadowolony, ponieważ nie miałem żadnego powodu, żeby mu nie sprawić satysfakcji. Potem odczytałem list na głos. Słuchał paląc i kiwając głową. Po czym poprosił, żebym przeczytał raz jeszcze. Był bardzo zadowolony. Powiedział: "Wiedziałem, że znasz życie." Zrazu nie zauważyłem, że mówi mi ty. Uderzyło mnie to dopiero, kiedy oświadczył: "Teraz jesteś prawdziwym kumplem." Powtórzył to zdanie, a ja powiedziałem: "Tak." Było mi zupełnie wszystko jedno, czy będę jego kumplem, czy nie, ale on sprawiał wrażenie, jakby mu rzeczywiście na tym zależało. Zakleił kopertę i wypiliśmy resztę wina. Potem przez jakiś czas paliliśmy w milczeniu. Na dworze panowała cisza - usłyszeliśmy, jak sunie przejeżdżające auto. Powiedziałem: "Jest już późno." Rajmund był tego samego zdania. Powiedział, że czas mija szybko, i w pewnym sensie to była prawda. Byłem senny, ale nie chciało mi się wstać. Musiałem wyglądać na zmęczonego, bo Rajmund powiedział, że nie trzeba się poddawać. Z początku nie zrozumiałem go. Wyjaśnił więc, że wie o śmierci mamy, ale że taka rzecz musi się zdarzyć, nie dziś to jutro. Ja również tak sądziłem. Podniosłem się. Rajmund uścisnął mi rękę bardzo mocno i powiedział, że mężczyźni zawsze się z sobą porozumieją. Wyszedłszy od niego zamknąłem za sobą drzwi i stałem przez chwilę w ciemnościach, na korytarzu. Dom był cichy, z głębi klatki schodowej unosił się ku górze wilgotny, mroczny podmuch. Słyszałem tylko uderzenia własnej krwi, która tętniła mi w uszach. Stałem bez ruchu. Lecz pies w pokoju starego Salamano zaskowyczał głucho. Dużo pracowałem przez cały tydzień. Rajmund zaszedł do mnie i powiedział, że wysłał list. Byłem dwa razy w kinie z Emanuelem, który nie zawsze rozumie, co się dzieje na ekranie. Trzeba mu więc tłumaczyć. Wczoraj była sobota, przyszła Maria, tak jakżeśmy się umówili. Bardzo jej pragnąłem, ponieważ była w pięknej sukience w biało-czerwone paski i w sandałkach ze skóry. Czuło się jej twarde piersi, a opalona twarz była jak kwiat. Pojechaliśmy autobusem kilka kilometrów za Algier, na wąską plażę wciśniętą między skały i obrzeżoną trzciną od strony lądu. Popołudniowe słońce już nie przypiekało, ale woda była ciepła, a niewielkie fale długie i leniwe. Maria nauczyła mnie pewnej zabawy. Płynąc trzeba było zaczerpnąć wody z grzebienia fali, zatrzymać w ustach, odwrócić się na plecy i wydmuchać do góry. Powstawała wówczas jak gdyby musująca koronka, która nikła w powietrzu lub spadała na twarz ciepłym deszczem. Po jakimś czasie poczułem jednak, że mam usta spalone solą. Wówczas Maria przypłynęła i przytuliła się do mnie w wodzie. Przycisnęła swoje usta do moich. Jej język chłodził mi wargi, przez chwilę daliśmy się unosić falom. Kiedy ubieraliśmy się na plaży, Maria patrzyła na mnie roziskrzonymi oczami. Pocałowałem ją. Od tego momentu nie odezwaliśmy się już do siebie ani słowem. Objąłem ją i przycisnąłem do siebie, spieszyliśmy się, by jak najprędzej wsiąść do autobusu, wrócić do miasta, pójść do mnie i rzucić się na łóżko. Zostawiłem otwarte okno, przyjemnie było czuć, jak letnia noc spływa po naszych brunatnych ciałach. ...
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plrumian.htw.pl
|