Antoine S. - Florian albo sztuka ...

Strona startowa
Antoine S. - Florian albo sztuka rozkoszy zmysłowej, Romanse i romanse
 
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
S. Antoine
Florian albo Sztuka
rozkoszy zmysłowej
1
Florian sypiał zawsze nago; o każdej porze roku, w każdym dowolnym
mieście i w każdym łóżku.
Tego ranka obudził się wcześnie, nękany przez swego Gulliwera, który
prężył się w radosnej postawie na baczność, jak zwykle u kresu nocy.
Jego łeb chutliwego zwierzęcia, wrażliwy i rozpalony, z upodobaniem
ocierał się o lniane prześcieradło, które pieściło i drapało zarazem. To
było rozkoszne doznanie.
Z na wpół otwartymi oczyma, z uczuciem dojmującego pragnienia,
Florian nurzał się rozkosznie w słodyczy przejścia od snu do jawy.
Obudziły się myśli. Jedna po drugiej jęły przybierać kształty, lecz zaraz
też odfrunęły na podobieństwo motyli. Gdzie się teraz znajdował? Do
kogo należało to łóżko? Z kim spędził noc? Wyciągnął prawe, a potem
lewe ramię. U jego boku nie było nikogo.
Mgły nocy rozproszyły się; świat odzyskał swe zwyczajne kontury.
Wynurzył się z sennych majaków. Florian rozpoznał okno, sufit z jego
łagodnym deseniem — zarysem Chińskiego Muru sfotografowanego z
lotu ptaka, pokój i znajdujące się w nim na swych właściwych miejscach
przedmioty. Był u siebie.
Wysunąwszy nos spod prześcieradła i wietrząc ostrożnie niczym
wychodzące ze swej nory zwierzę, smakował rozmaite mieszające się ze
sobą wońie. Wszak przy degus-
2
tacji wina należy wpierw wziąć do ust niewielką ilość płynu, aby potem
dać posłuch swemu zmysłowi smaku: W podobny sposób Florian
pozwalał małemu haustowi powietrza wejść w głąb swych nozdrzy, by
później pozbyć się go, z subtelnością nabytą w ciągu wielu lat praktyki
węchowej.
Wonią, która przezwyciężyła na razie wszystkie inne — jak wielki bęben
orkiestry — był zapach kawy; musiała to chyba być mieszanina gatunków
Robusta
i
Arabica,
o tak, w samej rzeczy:
Arabica
— 60%, ziarno
średniej jakości, import z Ame..., nie, z Afryki, przemiał metodą
przemysłową. I teraz na ten właśnie proszek, paczkowany w komorze
próżniowej, czyjaś nieopatrzna ręka chlusnęła strugą wrzątku. „Przecież
w ten sposób nie parzy się kawy, to pewnie ten garkotłuk z drugiego
piętra, ona w ogóle nie ma chyba nosa, ciekawe, czy też byłaby w stanie
doznać jakiejkolwiek rozkoszy cielesnej?
Robustoarabikoidalne wonie wspięły się po trzech kondygnacjach
schodów i przemknęły przez cztery pary drzwi, by wreszcie osiągnąć
poziom pięćdziesięciu milionów neuronów węchowych, pokrytych
wilgotnym aksamitem błony śluzowej nosa. Nagle część tych będących w
stanie pogotowia tworów (były one wyspecjalizowanymi detektorami
alkaloidów) przekazała swe sygnały mózgowi, stosując
nieprawdopodobną sieć przekaźników nerwowych, zwielokrotniwszy je
uprzednio milion razy. „Kawa! Kawa!
Arabica! Robusta!
Wybrzeże
Kości Słoniowej, papierowy filtr, woda pitna, chlorowana 0,2%...
Ale Florian kpił sobie z
Mokarex Arabusta.
Pozostawiwszy na uboczu
wszelkie robustoarabikoafrykańskie molekuły, by co najwyżej łomotały
w tam-tamy gdzieś w szarym kącie jego kanałów nosowych, całą swą
uwagę skoncentrował na zapachu nieskończenie lżejszym — wdzię-
cznym flecie piccolo, którego, rezonanse umiał instynktownie wyławiać.
Z nozdrzami drgającymi z precyzją najbardziej wyrafinowanych
urządzeń pomiarowych, z na wpół
3
otwartymi oczyma, studiował woń pogody. Ocenił w przybliżeniu jakość
powietrza. Uznał, że pogoda jest piękna — ciśnienie atmosferyczne około
1025 milibarów — i odpowiednio sucha: wilgotność od 60 do 70%.
Zapowiadał się piękny wiosenny dzień. Florian rozwarł do reszty
powieki. Poprzez drewniane żaluzje sączyło się słońce.
Tymczasem Gulliwer miotał się niecierpliwie prąc usilnie do przodu,
niezadowolony z owego iście klasztornego przebudzenia.
- Spokojnie, stary — mruknął Florian, muskając końcami palców okrągłą
i ciepłą główkę, czyniąc to całkiem przelotnie, nie przywiązując do tego
gestu większej wagi Tylko spokojnie! Dzień się ledwie zaczyna. Będziesz
miał dzisiaj co trzeba, i to raczej dwa razy niż raz, raczej trzy niźli dwa.
Czekają wszakże na nas same piękne kobiety, a kobiety są wszędzie!
Każdego ranka zachwycał go ów fakt, że z dwojga osób tworzących parę,
jedna musi być rodzaju żeńskiego. Cóż za wspaniała perspektywa dla
ludzi trawionych przez wilczy wprost apetyt. Te setki, te tysiące krągłych
tyłeczków, pragnących jedynie tego, aby ktoś je popieścił, te miriądy
ślicznych nóg, które oczekiwałyUylko jednego: aby radośnie wierzgać
wśród pełnych uciechy harców rozkiełz-nanych Gulliwerów.
„Kogo też dzisiaj uwiodę?" zastanawiał się Florian Nazulis,
lat
trzydzieści trzy,
urodzony
w Paryżu, z ojca klarnecisty i zaślubionej mu
matki,
zamieszkały
przy ulicy Ojców Świętych 69, Paryż 6,
wzrost
1,74,
waga
72 kg,
grupa krwi
A Rh +,
włosy
— jasny kasztan,
oczy
— niebie-
skie,
nos
— dość wydatny,
sytuacja rodzinna
— dwukrotnie
rozwiedziony, dwanaście razy odseparowany, dwadzieścia razy poważnie
zaręczony;
zawód
— degustator win i dziennikarz prowadzący rubrykę
WINA w „Les Mots et
9
Gigots";
numer polisy ubezpieczeniowej:
1.51. 03. 75. 129. 00. 14.2;
znak
zodiaku
— Rak wkraczający w znak Lwa;
znaki szczególne:
choruje na
kobiety, nigdy nie zaspokojony, nigdy się tym nie męczy, sprawia
wrażenie, jak gdyby rozwijała się w nim jakaś niepokojąca nerwica;
nazywa swój seks „Gulliwerem", przemawia doń i sądzi, że ten słyszy
jego odpowiedzi. A zatem ewolucja w kierunku nader niebezpiecznym.
Ponadto nie leczy się.
*
„Kogo też dziś uwiodę?" zapytywał Nazulis sam siebie, wyciągając
ramiona tęsknym gestem oszczepnika i ziewając przy tym przeciągle, aby
następnie wydać iście indiański okrzyk.
Teraz był już całkiem rozbudzony. Jakież to dziś, we wtorek 24 kwietnia
1984 roku, pod czterdziestym ósmym stopniem szerokości geograficznej
północnej, zbratanym z drugim stopniem długość wschodniej, mogą go
oczekiwać przyjemności? I jakie wina? Jakie rozkosze stołu? Jakie
rodzaje muzyki? No i — przede wszystkim — jakie kobiety?
Wychynąwszy z cienia, przestrzenią pokoju sypialnego zawładnęło
całkowicie, nagie ciało kobiece barwy jasnego karmelu. Nazulis
rozpoznał je i aż przymrużył oczy ze zdumienia.
-— Och, Lea! — zawołał.
Warkocz gładkich włosów, opadający aż ku parze drobnych opalonych
pośladków, subtelna linia bioder, połyskujące w mroku czarne oczy,
krągłość ramion, arogancko sterczące młode piersi... Tak, to była ona:
Lea, Eurazjatka, zawsze chybka w języku i zawsze spragniona wszelkich
miłosno-lingwistycznych gier. Na jej wilgotnych wargach pełzał dziwny
uśmieszek. Zbliżyła się, rozwarła jeszcze bardziej usta. Jej mały różowy
język miotał się niczym wąż...
Gulliwer drgnął przeniknięty elektrostatycznym bodźcem, nasycony
porannym żarem.
10
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • rumian.htw.pl
  •  
     
    Linki
     
     
       
    Copyright 2006 Sitename.com. Designed by Web Page Templates