Anderson Caroline - Nic nie moge ci ...

Strona startowa
Anderson Caroline - Nic nie moge ci ofiarowac, Harlequin
 
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

CAROLINE ANDERSON

Nic nie mogę ci ofiarować

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Przychodnia była nowoczesna, zaprojektowana z sen­sem i pod każdym względem przewyższała poprzednie miejsce pracy Beth. Z wygodnego parkingu przed budyn­kiem ścieżka wiodła przez zadbany ogród, pełen róż. W powietrzu unosił się ich ciężki zapach.

Do uszu Beth dobiegł z oddali odgłos pracy jakiejś maszyny rolniczej. Czyżby sianokosy? Chyba nie, to prze­cież połowa września. Żniwa? Nie miała zielonego pojęcia o życiu na wsi, a jednak znalazła się tu, w Barnham Market w, Suffolk, i za chwilę miała odbyć rozmowę w sprawie „czasowego zatrudnienia w niepełnym wymiarze godzin", jak to było napisane w ofercie. Jednak wcale nie była pewna, czy ma ochotę tutaj pracować.

Roześmiała się z niedowierzaniem. Nie miała pojęcia, co tutaj robi - pomijając fakt, że była właśnie bez pracy i pojawiła się przed nią niepowtarzalna szansa sprawdzenia, czy odpowiada jej życie na wsi.

Prawdę mówiąc, całe doświadczenie Beth w tym zakre­sie ograniczało się do kilku pikników w towarzystwie ta­kich samych mieszczuchów jak ona. Z westchnieniem zamknęła samochód. No dobrze, skoro już tu jest, może odbyć tę rozmowę.

Jasne, przestronne wnętrze pełne było roślin i w niczym nie przypominało obskurnych pomieszczeń i zdartego li­noleum z jej dawnej przychodni. Miękki niebiesko-zielony dywan wyściełał poczekalnię, a wygodne krzesła otaczały duży stół zarzucony kolorowymi magazynami. Siedziały tam dwie kobiety w ciąży, a pod stołem jakiś berbeć pro­wadził wesołą pogawędkę z żółtym kubkiem do herbaty. Podeszła do recepcji i uśmiechnęła się do przystojnej kobiety w średnim wieku.

-                     Dzień dobry, jestem Beth Turner. O trzeciej mam się spotkać z doktorem Pendragonem.

-                     Tak, oczywiście! Proszę usiąść. Doktor Pendragon zaraz wróci, został nagle wezwany na wizytę domową.

Beth posłusznie zajęła miejsce pomiędzy kobietami, wśród porozrzucanych zabawek, i zaczęła rozważać swoją sytuację.

Mogło być gorzej, pomyślała, spoglądając na dziecko. Zresztą nic, ale to nic, nie mogło być gorsze od mieszkania w Londynie. Nieustanny ruch, hałas i smród. Żyjąc tam przez tyle lat, nigdy tak naprawdę nie polubiła tego miasta.

- Pocytaj!

Maluch z buzią cherubinka wdrapał się na jej kolana, wetknął w rękę książeczkę i teraz wpatrywał się w nią wy­czekująco. Poczuła dobrze znane bolesne ukłucie.

- Nie, kochanie... - zaprotestowała mama małego.

-                     Ależ nic nie szkodzi.

-                     Jest pani pewna?

Beth skinęła głową, a chłopczyk znowu podsunął jej książeczkę.

-                     Cytaj!

-                     Powiedz: proszę - upomniała matka.

-                     Plosę!

Beth z trudem opanowała śmiech i otworzyła książe­czkę.

-                     Pewnego razu żył sobie chłopiec, który miał na imię Tom.

-                     Ja jestem Tom!

- Naprawdę? - Spojrzała na niego. - Czy to nie zabawne, że obydwaj nosicie to samo imię?

Mały włożył palec do buzi i poważnie skinął głową. Beth zamierzała czytać dalej, lecz w tym momencie poja­wiła się pielęgniarka

- Pani Turner? Jestem Julia Rudd. Czy mogę panią poprosić do mego pokoju?

Beth postawiła na podłodze opierającego się Toma, od­dała mu książeczkę i ruszyła za Julią.

- Przykro mi, że wciąż nie ma doktora. Zazwyczaj można na nim polegać, ale nie zawsze wszystko układa się zgodnie z planem.

Beth o mało się nie roześmiała. Gdyby wszystko ukła­dało się zgodnie z planem, nigdy nie znalazłaby się tutaj.

- Filiżankę herbaty?

-                     Z przyjemnością.

-                     Przejdźmy od razu do biura Gideona. Jestem pewna, iż wróci lada moment. Myślę, że możemy zacząć rozmowę bez niego. Proszę chwilę poczekać, a ja nastawię wodę.

Czekając na powrót Julii, Beth rozglądała się wkoło. Już dawno odkryła, jak wiele można powiedzieć o mężczyźnie na podstawie jego miejsca pracy, a Gideon Pendragon nie stanowił żadnego wyjątku. No, może tylko pod tym wzglę­dem, że nie usiłował ukryć swojej rodziny, pomyślała, i prawie zapomniany ból znów się odezwał. Na biurku stały zdjęcia - chłopca, uderzająco przystojnego nastolatka, dwunastoletniej dziewczynki, tak samo ładnej, oraz małej trzylatki z szopą jasnych loków nad błyszczącymi błękitnymi oczami,

- Cudowne dzieciaki.

Beth podskoczyła. Była myślami daleko stąd, w Londynie, przy Matthew i jego rodzinie, której próbował się wyprzeć.

- Tak... naprawdę cudowne.

Wzięła filiżankę z herbatą i usiadła na krześle, szykując się na groźne przesłuchanie. Nic takiego jednak nie nastą­piło. Julia zadała kilka ogólnikowych pytań, rzuciła po­bieżnie okiem na jej podanie i uśmiechnęła się.

- Nie mam pojęcia, dlaczego chcesz tu pracować, ale to chyba niebo nam ciebie zesłało - powiedziała. - Odkąd Stephanie odeszła, dosłownie padam z nóg. Czy możesz zacząć od razu?

- Tak.

- To wspaniale. Kiedy przyjdzie Gideon, powiem mu, żeby pozałatwiał te wszystkie głupie formalności. - Roześmiała się. - Wybacz mi, ale muszę lecieć. O czwartej mam zajęcia z grupą pacjentów astmatycznych i muszę przygotować dla nich broszury. Poczęstuj się jeszcze herbatą. On na pewno zaraz wróci.

Julia wybiegła. Beth bez wyraźnego powodu poczuła się zdenerwowana. Jeszcze raz spojrzała na zdjęcia i podniosła jedno z nich. Delikatnie pogładziła opuszkiem palca loki najmłodszej dziewczynki.

Gideon. Cicho wypowiedziała imię, próbując, jak brzmi. Gideon Pendragon. Dziwnie się nazywa. Ktoś z Kornwalii? To imię budzi zaufanie, ale też wydaje się ekscytujące.

Parsknęła śmiechem. Na pewno jest niski, gruby i łysy. A poza tym niepunktualny.

Odstawiła fotografię na biurko i z irytacją wyjrzała przez okno. Czy naprawdę nikt inny nie mógł pojechać na tę wizytę? Jest już prawie czwarta! Spójrz na to z jaśniej­szej strony, pocieszała się. Kiedy wrócisz do Londynu, będzie już po godzinach szczytu.

- Najmocniej przepraszam za spóźnienie - odezwał się niski, głęboki głos o uspokajającym brzmieniu.

Wstała, aby się przywitać. Stał przed nią wysoki męż­czyzna. Nie tyle wysoki, choć słusznego wzrostu, co solid­ny. Dotyczyło to nie tylko jego budowy fizycznej, ale także czegoś głębszego. Emanowała z niego niezależność, we­wnętrzna siła i rzetelność.

- Przykro mi, że musiała pani czekać. Jestem Gideon Pendragon. - Wyciągnął do niej rękę. Uścisk był ciepły i budzący zaufanie.

- Beth Turner.

Spojrzała mu w twarz i zobaczyła starszą kopię chłopca z fotografii. Zaintrygowały ją zwłaszcza jego oczy. Piękne, szarozielone, w oprawie długich czarnych rzęs, jednocześ­nie jednak pełne smutku i znużenia.

- Czy coś się stało? - zwróciła się do niego z mimowolnym współczuciem.

- Można tak powiedzieć. - Zaśmiał się krótko i przeciągnął dłonią po ciemnych, prostych włosach. - Ludzie przeważnie umierają w najbardziej niedogodnym momencie.

Gdyby nie widziała jego oczu, mogłaby pomyśleć, że jest gruboskórny. Podsunęła mu swoje papiery. Przerzucił je szybko i odłożył na biurko. Wyciągnął się na krześle z rękami za głową.

- No i co mówiła Julia? Jest zwykle bardzo bezpośrednia.

- Powiedziała, żeby pan pozałatwiał te wszystkie głupie formalności.

Roześmiał się, a rysy jego twarzy zmiękły i w zmęczo­nych oczach pojawiło się więcej życia.

- Dobrze. Mam tylko jedno pytanie.

- Dlaczego interesuje mnie „czasowe zatrudnienie w niepełnym wymiarze godzin" w przychodni na takim odludziu?

- Spodziewała się pani tego pytania! - Na jego ustach pojawił się szeroki uśmiech.

- Trochę - odpowiedziała rozbawiona. - Po prostu po­trzebuję pracy. Nie wiem jednak, czy chcę osiąść gdzieś na stałe. Muszę mieć chwilę czasu, aby złapać oddech i zasta­nowić się nad przyszłością. A poza tym byłam zmuszo­na dokonać zmian w swoim życiu i akurat nie spotkałam stałej, pełnoetatowej pracy z wielkim napisem: „Proszę, weź mnie".

Przyjrzał się jej uważnie.

  -Musi pani złapać oddech? Czy przydarzyło się pani coś złego?

- Powiedzmy, że chodziło o konflikt interesów.

- A więc mężczyzna?

- Tak. - Nie zamierzała rozwodzić się na ten temat, zresztą szczegóły nie były istotne.

- Ucieczka?

- Nie - oświadczyła, patrząc mu prosto w oczy. - Nie mam zwyczaju uciekać, panie doktorze. Po prostu zdecydowałam, że pora się ruszyć.

- A to mi się dostało - zachichotał. - Szuka więc pani kryjówki, w której będzie mogła lizać rany. W porządku. Nie ukrywam, że bardzo się cieszymy, iż pani tu jest. Stephanie, którą pani zastąpi, zaszła w ciążę i musiała przerwać pracę wcześniej, niż się spodziewała. Spada nam pani z nieba, tak więc nie możemy wybrzydzać. Cokolwiek skłoniło pielęgniarkę o takich kwalifikacjach do podjęcia pracy tutaj, witamy w zespole!

I to wszystko. Dostała pracę. Oszołomiona uścisnęła mu rękę nad biurkiem, a on uśmiechnął się lekko.

- Kiedy może pani zacząć? Lekko wzruszyła ramionami.

- W każdej chwili. Poniedziałek?

- Jutro?

- Jutro? - Zawahała się. - Może mogłabym, ale nie mam gdzie mieszkać i nie przywiozłam ze sobą żadnych rzeczy. Musiałabym pojechać dziś do Londynu i zabrać coś, co by mi wystarczyło przynajmniej do weekendu. No i muszę znaleźć pokój, na razie chyba w jakimś hoteliku.

- Mam mieszkanie. Co prawda to tylko pokój z łazien­ką nad starą wozownią, ale jest tam ogrzewanie i wszystko, czego może pani na początek potrzebować. To mieszkanie ma dostać William, mój syn, za rok kiedy pójdzie do college'u, nie mogę go zatem wynająć na dłużej. Ale pani pracuje tu tymczasowo, więc chyba się dogadamy.

- Brzmi to bardzo zachęcająco - powiedziała, poddając się biegowi zdarzeń.

- W takim razie, proszę. - Otworzył przed nią drzwi i sprowadził na dół do recepcji.

- Idę pokazać pani Turner mieszkanie - poinformował recepcjonistkę. - Niedługo wrócę. Wpisz ją na listę płac. Zaczyna od jutra.

Beth, lekko oszołomiona, podążyła za nim. Wyszli bo­cznymi drzwiami i skręcili na ulicę. Przychodnia znajdo­wała się przy rynku, który stanowił centrum tego maleń­kiego miasteczka. Przeszli przez plac i skręcili w wąską uliczkę, minęli kościół i dotarli do przestronnego domo­stwa w stylu gregoriańskim. Zbudowany z kremowo żółtych kamieni dom otoczony był porządnie utrzymanym trawnikiem.

- Jaki cudowny! - zauważyła Beth.

- Cieszę się, że ci się podoba - roześmiał się Gideon. - Czasami zapominam, jaki ze mnie szczęściarz.

- To twój? Myślałam, że to plebania.

- Tak było jeszcze dwadzieścia lat temu. Ale dziś pastor mieszka w dużo skromniejszych warunkach. - Wskazał bardzo ładny nowoczesny budynek, dużo skromniejszy niż imponująca gregoriańska siedziba, podziwiana przez Beth. Weszli przez wysoką furtkę i zatrzymali się przed stoją­cym z boku budynkiem, również większym od obecnego domu pastora. Prowadziły do niego duże białe wrota, na piętrze zaś zdobiły go ostre łuki okiennych wykuszy.

- To tutaj. To jest właśnie wozownia. Dołu używamy jako garażu. Kiedy dzieci były młodsze, czasem bawiły się na górze, ale teraz z tego wyrosły.

W jego głosie zabrzmiał żal, tak jakby tęsknił do czasów, kiedy dzieci były małe. Beth poczuła do niego jeszcze większą sympatię. Jaki to uroczy, solidny i przywiązany do rodziny mężczyzna, pomyślała. Zupełnie inny niż zmienny, niewierny Matthew.

Otworzył drzwi z boku wozowni i wprowadził ją do wnętrza. Z podziwem popatrzyła na wysokie, belkowane sklepienie. Czarne kręcone schody z kutego żelaza prowa­dziły na górę. Zadzwoniły pod jej stopami, kiedy lekko po nich wbiegała.

Pokój był cudowny - wielki, jasny i przestronny. Miał z każdej strony okno. Dwa wychodziły na ogród, a z po­zostałych roztaczał się widok na pola. Jeszcze nie zżęte zboża falowały poruszane lekkim wiatrem. Słychać było też, jak szepczą liście pobliskich drzew. Gdzieś w gałęziach śpiewał ptak. Beth zamknęła oczy i słuchała oniemiała z zachwytu.

- Meble są może trochę staroświeckie, ale porządne i czyste. Jeśli chcesz, możemy poszukać czegoś innego...

Otworzyła oczy i rozejrzała się wokoło.

Ściany były białe, a sufit z naturalnych dębowych be­lek. Miękki dywan o spłowiałych kolorach przykrywał podłogę. Sosnowy stół, krzesła i rzeźbione łóżko świetnie pasowały do całości. Wygodna stara sofa przykryta była perkalową narzutą w roślinne wzory. Na końcu pomiesz­czenia znajdowała się niewielka wnęka z kuchenką, zle­wem w sosnowej obudowie i małą lodówką. Po dru­giej stronie były drzwi prowadzące prawdopodobnie do łazienki.

- Wszystko jest idealne - powiedziała z zachwytem. - Absolutnie cudowne. Nie mogę uwierzyć we własne szczęście...

Uśmiechnął się, a w jego zatroskanych oczach pojawił się ciepły blask. Beth poczuła, jak gdzieś głęboko w jej sercu coś zadrgało.

- Cieszę się, że ci się podoba - powiedział miękko. Nagle odniosła wrażenie, że pokój jest zbyt mały, a ten mężczyzna zbyt wielki i znajduje się nazbyt blisko. Odwróciła się zawstydzona.

- Tu jest tak przytulnie. Twoja żona musi mieć szcze­gólny dar - dodała specjalnie, by przypomnieć sobie, że on jest żonaty.

Zapadła cisza. Odwróciła się i spojrzała na niego ba­dawczo. Jego oczy znów były zmęczone, a twarz nazna­czona smutkiem.

- Moja żona nie żyje. Umarła cztery lata temu.

 

Sophie odmawiała współpracy w sposób, w jaki tylko czterolatki to potrafią. Gideon starał się nie stracić cierpli­wości, zdecydowany wygrać przynajmniej tę bitwę, jeśli nie mógł wygrać wojny.

W końcu mała została wykąpana i zapakowana do łóż­ka. Claire kończyła właśnie pracę domową z łaciny i za­bierała się do biologii. Will był w swoim pokoju. Rozdzie­rająca muzyka Dire Straits sprawiała, że szyby drżały w oknach. Otworzył drzwi do jego pokoju.

- William! - wrzasnął.

Muzyka gwałtownie ucichła.

- Cześć, tato!

- Idę na chwilę do wozowni. Ta pielęgniarka zjawi się tu lada moment i chcę sprawdzić, czy wszystko jest goto­we. Możesz zwrócić uwagę na dziewczynki?

Will skinął głową. Gideon zamknął drzwi, za którymi znów rozległ się ogłu...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • rumian.htw.pl
  •  
     
    Linki
     
     
       
    Copyright 2006 Sitename.com. Designed by Web Page Templates