[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Wywrócone do góry nogami By Anaphora 1. Harry Potter szedł jedną z uliczek mugolskiego Londynu i z całych sił starał się utrzymać w pionie. Zataczał się od jednego krańca chodnika do drugiego, balansując prawą ręką, w której dzierżył butelkę pełną bursztynowego płynu. W pewnym momencie zatrzymał się i spojrzał przed siebie nieprzytomnym wzrokiem. Na jego twarzy odmalował się dziwny grymas, a chwilę później oparł się o latarnię i zwrócił u jej podstawy całą zawartość swojego żołądka. Butelka upadła z trzaskiem na ziemię, przerywając ciszę, a chłopak przeczesał włosy dłonią. Czuł się fatalnie. Żołądek ciążył mu niemiłosiernie, ciałem wstrząsały dreszcze, a cały świat wirował dookoła niego. Nie potrafił powiedzieć, gdzie jest ani jak się w tym miejscu znalazł. Co więcej, nie miał pojęcia, jak dojść do własnego łóżka. Wytarł wargi rękawem bluzy i kilkakrotnie splunął na chodnik. Nie przyniosło to jednak pożądanego skutku i okropny smak w ustach wciąż był nie do zniesienia Przetrzepał kieszenie w poszukiwaniu różdżki. Nie wiedział dokładnie, do czego mogłaby mu się ona przydać, ale był pewien, że jeśli cokolwiek mogło mu pomóc, to tylko ona. Wreszcie udało mu się ją zlokalizować, jednak czynność, którą musiał wykonać, by wydobyć poszukiwany przedmiot z kieszeni, okazała się zbyt skomplikowana. Zupełnie niespodziewanie niebo znalazło się zupełnie gdzie indziej niż dotychczas. Harry zmarszczył brwi. Zaledwie przed chwilą, chodnik brutalnie poklepał go po plecach! Usiadł, po czym korzystając z pomocy latarni, ponownie stanął na dwóch kończynach. Spojrzał z wdzięcznością na swą wybawicielkę i ruszył przed siebie. Nie uszedł jednak daleko, gdy ciszę nocną przerwał ryk silnika. Chłopak spojrzał za siebie i ze zdumieniem stwierdził, że sunie na niego ogromny, czarny potwór, świecąc mu reflektorami po oczach. Zanim zorientował się, co właściwie się dzieje, usłyszał głośny pisk hamulców i pogrążył się w ciemności.
2. Księżyc schował się już za horyzont, ustępując miejsca słońcu. Jego promienie coraz mocniej oświetlały niewielkie miasteczko, którego wschodnimi obrzeżami płynęła rzeczka. Wraz z jej nurtem wprost do morza zmierzały torebki po czipsach, foliowe woreczki i wiele innych rzeczy, uznanych za zbędne prez właścicieli, osiadających niekiedy na brzegach. Pełne błota i śmieci skarpy zostały niegdyś obsiane trawą, która w chwili obecnej sterczała żółtymi kępkami tu czy tam. Z tego miejsca do najbliższych domów prowadziła ścieżka. Najczęściej korzystali z niej okoliczni, zapijaczeni mugole, którzy wybierali się na wycieczki krajoznawcze, z metą tuż przy mostku - miejscu wprost wymarzonym do oblegania z butelką piwka czy taniego wińska w ręku. Jednak jeśli ktoś nią szedł w drugą stronę, dochodził do połatanej asfaltówki, upstrzonej bezładną mozaiką kolorowych szkieł. Dwa rzędy zapuszczonych domków obserwowały wszystko, co działo się na uliczce, pustymi oknami, w których niekiedy wisiały nawet zszarzałe firanki. W jednym z nich, pozornie nie różniącym się niczym od swoich sąsiadów, znajdował się niewielki salonik. Nie byłoby to tak niezwykłe, gdyby nie fakt, że wyglądał przyzwoicie i nie straszył kilkoma centymetrami brudu. Jego ściany szczelnie obstawiono półkami, a po środku stała stara sofa, kulawy stoliczek i wyświechtany fotel. Właśnie w nim siedział blady mężczyzna, odziany w elegancką czerń. Idealnie pasował do otoczenia. Głowę miał pochyloną i kurtyna kruczych, tłustych włosów opadała mu na twarz. Wpatrywał się w kopertę, którą trzymał w niemalże białych dłoniach o długich, zgrabnych palcach. Dochodziła szósta rano, a on wciąż znajdował się w tym samym miejscu mniej więcej od północy, kiedy to wrócił do domu. Był wykończony po tygodniowej absencji w kręgu domowego ogniska i jedyną czynnością, na jaką miał ochotę, było położenie się do łóżka i zaznanie spokoju w cudownej samotności. O tak, Severus Snape już od bardzo długiego czasu dbał o to, by nikt nie śmiał zakłócać jego samotności. Nie miał przyjaciół i wcale a wcale mu to nie przeszkadzało. Bo niby dlaczego? Najlepszymi towarzyszami są wszak książki. Nie narzucające się ze swoimi opiniami, będące jednak gotowe udzielić porady, gdy ta jest potrzebna. Nigdy się nie obrażały, gdy zostały odstawione w kąt i nie dopraszały się o zainteresowanie, rozmowę i herbatkę. Wymagały zaledwie skrajnego minimum zainteresowania. Mężczyzna westchnął ze zrezygnowaniem, wpatrując się z uwagą w kopertę. Do tych rzeczy, których nie potrzebował, zdecydowanie zaliczały się przesyłki od Albusa Dumbledore'a, dostarczane z zaświatów. Skoro dyrektor zostawił dla niego tę wiadomość, musiało to być coś naprawdę ważnego. Coś, co z pewnością zwiastowało kłopoty. Dlatego siedział w fotelu, myśląc nad tym, czy powinien poznać zawartość listu, czy też zignorować go – najlepiej spalić – a następnie udać się na spoczynek. Jednak świadomość niespełnionego obowiązku była przytłaczająca i skutecznie nie pozwalała mu zasnąć. Ziewnął szeroko i potarł palcami skronie. Był cholernie śpiący. Złamał pieczęć zabezpieczającą list i wziął pergamin do ręki, odkładając na kulawy stoliczek pozostałe papiery. Bezbłędnie rozpoznał pochyłe pismo zmarłego dyrektora Hogwartu. Westchnął ciężko. Dumbledore wcale nie zmarł. Za miesiąc, może dwa, faktycznie sam by odszedł z tego świata, ale tak się nie stało. To właśnie on był jego mordercą i odbiorcą Pośmiertnej Wiadomości! Cóż za ironia. Przełknął zbierającą się w gardle gorycz, po czym zwrócił swój wzrok na trzymany w dłoni list i zaczął lekturę:
Drogi Severusie Mam nadzieję, że moja wiadomość zastanie Cię w dobrym zdrowiu. Muszę Ci pogratulować, Mój Chłopcze. Wiedziałem, że zdobędziesz się na wykonanie mojej prośby i doprowadzisz do końca tę część naszego planu. Chciałbym, abyś zaszył się teraz bezpiecznie u siebie w domu i nie opuszczał go bez potrzeby. Ministerstwo zapewne już pragnie Cię znaleźć, a przecież nie chodzi nam o ułatwienie im tego, nieprawdaż? Postaraj się nie dać Voldemortowi powodów do nieufności. Musi sądzić, że jesteś po jego stronie całą swą duszą i sercem. Pamiętaj o tym, Drogi Chłopcze. Byłbym szczęśliwy, wiedząc, że nadal w jakiś sposób pomagasz Zakonowi, oczywiście nie mogę tego od Ciebie wymagać. Pamiętaj jednak, że wszystkie informacje są cenne! Jednak meritum tego listu jest inne. Chodzi o Harry'ego. Severusie, musisz wiedzieć, że chłopiec nie jest synem Jamesa Pottera i nigdy nim nie był. Prawie osiemnaście lat temu Lily przyszła do mnie, prosząc o pomoc. Zwierzyła mi się, że jest przy nadziei, ale jej mąż nie jest ojcem dziecka. Nie wyjawiła mi, kto nim jest, jednak dała mi plik dokumentów, autentycznych dokumentów, które Ci to powiedzą. Dałem jej Eliksir Przodków i pomogłem rzucić zaklęcie. Jednak, jak wiesz, przestaje on działać w chwili, gdy dziecko, któremu się go poda, osiągnie pełnoletniość. Wtedy świadomie i dobrowolnie może poddać się ponownemu rytuałowi i wypić miksturę. My jednak nie posiadamy krwi Jamesa, więc Harry nie będzie miał takiej możliwości. Chciałbym, abyś odczytał te dokumenty, odnalazł ojca chłopca i zadbał o to, by Harry'emu było z nim dobrze. By mógł czuć się bezpiecznie. Jednak prawdopodobne jest to, że jego ojciec nie żyje. Chciałbym Cię prosić, Drogi Severusie, byś w takim wypadku się nim zajął. Prawnie Harry jest pełnoletni już od 31 lipca, jednak mimo wszystko nadal jest tylko dzieckiem. Proszę, zaopiekuj się nim. Wiem, że będziesz potrafił to sumiennie zrobić, zapominając o swojej niechęci, jaką żywiłeś do niego ze względu na Jamesa Pottera. Powodzenia, Drogi Severusie. Mam nadzieję, że szybko się nie spotkamy. Albus Dumbledore
Przez chwilę mężczyzna wpatrywał się w list w całkowitym milczeniu, a potem zaklął szpetnie. Dlaczego wszystko zawsze się komplikuje? Będzie teraz musiał szukać tego faceta, z którym sypiała Lily. Jego Lily. Zaklął ponownie, odłożył pergamin na stoliczek i wziął do ręki papiery. Pominął wszystkie dane dotyczące niemowlęcia. Jego wagę, wzrost, skalę umiejętności magicznych, cechy charakterystyczne i inne, tym podobne, mało interesujące bzdury. Pobieżnie spojrzał na informacje, dotyczących porodu i wreszcie, na ostatniej stronie, znalazł to, czego szukał.
Uzdrowiciel Naczelny Prosper Canterbury, po porównaniu kodu genetycznego Harry'ego Jamesa, urodzonego 31 lipca 1981 roku, z innymi zachowanymi w tajnej bazie danych dotyczących narodzin szpitala imienia św. Mungo, stwierdził, że jego biologicznymi rodzicami są Lilyanne Potter z domu Evans, urodzona w rodzinie mugolskiej oraz Severus Snape syn Elieen Snape z domu Prince i...
Mężczyzna zbladł i zacieśnił uścisk na dokumentach, których nie musiał dalej czytać. Zaciskał zęby tak mocno, że popękało mu szkliwo. Ściśnięte w wąską linię usta pobielały, a czarne oczy ciskały dookoła błyskawice. Nikt, kto teraz nawinąłby mu się pod rękę, nie wyszedłby z tego spotkania żywy. Pergaminy przefrunęły przez pokój, osadzając się na jednej z półek, a Severus marzył o tym, by móc coś zniszczyć. Nie powiedziała mu! Zatrzymała to dla siebie! Zataiła! Nie ufała mu! Nie ufała! Czarne szaty załopotały, gdy całkowicie pozbawiony ochoty na sen, wybiegł z domu. Kopnięty, Bogu ducha winien pies, który napatoczył się pod jego nogami, zaskowyczał z bólu.
3. Leżący w jaśniejącym pomieszczeniu nastolatek przebudził się i jęknął boleśnie. W pierwszej kolejności jego umysł zarejestrował pozycję horyzontalną. A zaraz po tym znajdujące się naprzeciw łóżka okno. Jeśli ktoś spytałby go o zdanie, odpowiedziałby mu, że była to wyjątkowo głupia lokalizacja. Ale nikt go o to nie pytał, więc przysłonił tylko oczy lewą ręką, by ochronić je przed światłem młodych jeszcze promieni słonecznych. Pomieszczenie, w którym się znajdował, było niewielkie. Stały w nim dwa paskudne, metalowe łóżka i równie nieładne szafeczki do kompletu. Ściany były przeraźliwie białe i czyste, a podłoga wyłożona zielonymi kafelkami. Dla niego wyglądało to jak jakiś zabiedzony szpitalik z przedmieścia. Nie przyszło mu jednak długo o tym rozmyślać, bo po korytarzu echo poniosło stukot obcasów i po chwili do salki weszła kobieta. Miała chudą, końską twarz i zapadnięte, zmęczone oczy, ukryte za kanciastymi okularami. Zdawało mu się, że jest do kogoś podobna, ale nie wiedział, do kogo. – Dobrze, że się wreszcie obudziłeś. – Uśmiechnęła się kwaśno i wzięła do rąk kartę, wiszącą w nogach jego łóżka. Chłopak oparł się na rękach i usiłował siąść, jednak jego nogi odmówiły posłuszeństwa. Właściwie dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, że niemalże ich nie czuje. – Co ja... Co ja tu robię? Kobieta obrzuciła go kpiącym spojrzeniem. – Miałeś poważny wypadek. Zaraz po tym, jak cię tu przywieźli, zostałeś zawieziony na blok operacyjny. Musieli poskładać ci nogi. – Mówiąc to, kobieta pomogła mu usiąść i odpowiednio ułożyła poduszki pod jego głową. Była niesamowicie energiczna, a w jej ramionach tkwiła niespodziewana siła. – No, a teraz odpowiesz mi po kolei na wszystkie pytania. Co robiłeś pijany w szemranej dzielnicy, w środku nocy? Tylko nie wciskaj mi kitu, że mieszkasz w pobliżu – nie wyglądasz na takiego. Harry zamrugał oczami. Pijany? Szemrana dzielnica? – Nie... nie rozumiem – wykrztusił w końcu. – Byłem pijany? – Owszem. Więc? Co robiłeś w na ulicy Grimmauld Place, w nocy z trzydziestego pierwszego lipca na pierwszego sierpnia? – Miałem urodziny, trzydziestego pierwszego lipca... ale nie wiem, co tam robiłem. Naprawdę nie wiem! – dodał, gdy napotkał surowy wzrok matrony. – Kilka lat temu mieszkał tam mój... wujek, ale nie żyje. – Wujek? – Chrzestny. Przyjaciel rodziny. Kobieta zanotowała coś w swoim kajeciku. – Jak się nazywasz i gdzie znajdziemy twoich rodziców, chłopcze? – Moi rodzice nie żyją – warknął. – Jestem sierotą, odkąd skończyłem rok. Mieszkałem u wujostwa i już nie będę. – Uciekłeś z domu? – Jestem pełnoletni! – Masz osiemnaście lat? Nie wyglądasz, chłopcze. Ile masz lat i jak się nazywasz, tylko mów prawdę – nie mam całego dnia, a ordynator nie chciałby tutaj policji. – Harry Potter – powiedział i odetchnął z ulgą, gdy kobieta nie zareagowała słysząc jego nazwisko. – Mam osiemnaście lat. – Prosiłam, żebyś nie kłamał, chłopcze. Ile naprawdę masz lat? – Siedemnaście. Na ustach pielęgniarki wykwitł uśmieszek pełen satysfakcji, gdy notowała coś w zeszycie. – No więc, Harry, za chwilkę przyjdzie tu lekarz. Poinformuje cię dokładnie o twoim stanie i przy nim zadzwonisz do swoich krewnych. Zapewne się o ciebie martwią. W ostatnie słowa wsadziła tyle ironii, że Harry podświadomie skojarzył ten ton ze Snape'em. Gdy kobieta wyszła, odsunął kołdrę, by przyjrzeć się swoim nogom. Od czubków palców, aż do końca ud, owinięte były bandażami. Przymknął oczy i z obawą dotknął ich palcem. Pod opuszką czuł wyraźnie strukturę bandaża, ale nie poczuł dotyku na samej nodze. Przełknął głośno ślinę dokładnie w momencie, w którym do jego sali wszedł okrągły i uśmiechnięty doktor z łysiną na czubku głowy. – Witam, chłopcze. Jak się czujesz? – Nie czuję... Nie czuję nóg. W ogóle nic. Nie czuję! Chłopiec, Który Przeżył utkwił zielone, zrozpaczone oczy w ordynatorze, którego uśmiech delikatnie zbladł. Krzesło zaskrzypiało, gdy usiadł na nim z głośnym westchnięciem. – Jest pewna szansa, że to się jeszcze zmieni, drogi chłopcze. Bardzo możliwe, że jeszcze będziesz czuł, a po rehabilitacji będziesz z powrotem chodził. Trzeba być dobrej myśli. Harry odwrócił głowę do ściany i przełknął łzy. Nie będzie, do jasnej cholery, rozpaczać! Nie będzie... Ale płakał. Wielkie łzy spływały po bladych policzkach. Ordynator dotknął jego ramienia. – Będzie dobrze, chłopcze. Jesteś jeszcze młody, organizm się regeneruje szybciej i sprawniej... – Proszę nie dawać mi złudnej nadziei, proszę pana. – Wytarł twarz rękawem piżamy i przykrył nogi. – Mógłbym zostać sam? Jednak, gdy mężczyzna wyszedł, nie został sam. Ciągle towarzyszyła mu wstrętna myśl, że jest kaleką. 4. Ulica Privet Drive w każde wakacje wyglądała tak samo. Zupełnie jakby nie była poddana działaniu czasu. Zadbane domy, ogródki i dzieci, sielankowe życie poukładanych rodzin. Monotonię znać było w każdym mieszkańcu wynoszącym śmieci zawsze o tej samej porze. Mężczyzna, który pojawił się, powiewając połami czarnej peleryny i wręcz promieniując czarną magią, wyraźnie odcinał się od otoczenia. Można by było nawet stwierdzić, iż urozmaicił nieco repertuar miejscowych plotek. Przybysz zmierzał szybkim krokiem do domu oznaczonego mosiężną czwórką, przed którym stały dwie kobiety z dzieckiem. Blondynka uśmiechała się sztucznie i szczebiotała coś do rozwrzeszczanego bachora, który kopał swoją matkę po kostkach i wrzeszczał przeraźliwie. Severus podszedł do nich i obrzucił wymownym spojrzeniem Petunię Dursley, ignorując jej towarzyszkę. - Amelio, kochanie – powiedziała, nie tracąc ani na chwilkę animuszu – Wybacz, ale obowiązki wzywają. Zobaczymy się na jutrzejszym podwieczorku u Catharine. Cmoknęła przyjaciółkę w oba policzki, przeklinając w duchu tego dziwaka, który z pewnością psuje właśnie ich reputację. Amelia wzięła syna na ręce, po czym obrzuciła mrocznego osobnika ostatnim ciekawskim spojrzeniem i odeszła. Petunia skinęła głową na przybysza, marząc o tym, by sąsiadki miały teraz coś ciekawszego do roboty niż obserwowanie jej gościa. - Czego chcesz? - fuknęła, gdy tylko znaleźli się za progiem domu. – Chłopaka tu nie ma. Severus wykrzywił wargi w pogardliwym uśmieszku i uniósł prawą brew do góry. - W takim razie, gdzie jest nasz wielki bohater? - A skąd mam wiedzieć? - warknęła kobieta. – Bredził coś o pełnoletności, spakował się i wyszedł. Stwierdził, że już nie wróci. I chwała Bogu! Miała ochotę wyrzucić go jak najszybciej za drzwi, jednak wiedziała, że nie wyjdzie, dopóki nie osiągnie tego, po co przyszedł. Nienawidziła go najbardziej z tych wszystkich dziwaków. - Mów, co wiesz, kobieto, nie mam tyle czasu, żeby ganiać za tym bachorem po całej cholernej Anglii. - Mógł pójść do swoich dziwacznych przyjaciół. Nie wiem, nie interesuje mnie to i nigdy nie interesowało. Wręcz cieszę się, że już się wyniósł. Dawał zły przykład mojemu Dudziaczkowi. Wiesz już, co chciałeś, Snape, wynoś się stąd. - Ja nadal mam niedaleko do ciebie, Petunio. Nie zajmie mi dużo czasu ani wysiłku, żeby tu wrócić. - Nadal tam mieszkasz – wydęła pogardliwie wargi. - Nie wiem, gdzie jest dzieciak. Odeślę go do ciebie, jeśli się pojawi, ale nie wracaj tu więcej. - Bądź pewna, że nie przyszedłbym tu dla przyjemności. – Obrzucił pogardliwym spojrzeniem ściany w różowe kwiatki, po czym uśmiechnął się zjadliwie i wyszedł. Dumbledore doskonale wiedział, co napisać, żeby zmusić go do wykonania wszystkich, niewinnych próśb zawartych w liście. Niestety okazało się, że zapewnienie bezpieczeństwa temu aroganckiemu gnojkowi wcale nie będzie polegało tylko na wiecznym znoszeniu pyskówek i nieposłuszeństwa. Będzie musiał przekopać wszystkie możliwe miejsca, w których Po... dzieciak mógł się schować. Musiał przyznać się sam przed sobą - z tego wszystkiego najłatwiej przyszło mu przyswojenie informacji, że ma syna z Lily. Gorzej, gdy chodziło o zaakceptowanie faktu, iż jego potomkiem jest Złoty Chłopiec Gryffindoru, którym będzie musiał się zajmować przynajmniej do końca wakacji. Odetchnął kilka razy głęboko i przyśpieszył. Ruch zawsze pomagał mu się uspokoić i przemyśleć wszystko na trzeźwo. Jednak jego przemęczony umysł nie potrafił już funkcjonować. Nogi same poniosły go do domu. Zasnął, gdy tylko przyłożył głowę do poduszki.
5. W tym samym czasie Harry Potter przeglądał rzeczy, które przy nim znaleziono. Różdżkę umieścił już pod poduszką, teraz liczył pieniądze. Starczyło by ich spokojnie na pobyt w Dziurawym Kotle do końca wakacji. Ale on nie mógł udać się na ulicę Pokątną. Nie chodził. Zdławił rosnącą w gardle wielką gulę, a wtedy dłoń, którą sięgał po ostatniego knuta natrafiła na papierek. Chłopak wyciągnął go i rozwinął. Przed oczyma miał numer telefonu Hermiony Granger. Iskierka nadziei w tunelu. Może ona potrafiłaby... Nie! Skarcił się w myślach za takie myślenie. Jedynym, co przyjaciółka mogła dla niego zrobić, było połączenie go ze światem magii. Przycisnął guziczek, służący do wzywania pielęgniarek w razie jakiegoś wypadku. Po chwili w sali pojawił się uśmiechnięta kobieta, a Harry podziękował w duchu, że nie jest to ta sama, która przyszła do niego za pierwszym razem. - W czym mogę ci pomóc? - zapytała, gdy tylko zorientowała się, że nikomu nic złego się nie stało. - Chciałbym... chciałbym zadzwonić. Kobieta pokiwała głową, wyszła z sali i po chwili wróciła ze szpitalnym telefonem. Harry nigdy wcześniej nie korzystał z komórki, dlatego, gdy pielęgniarka wcisnęła mu urządzenie w ręce, przez chwilę wpatrywał się tylko tępym wzrokiem w dziwny, malutki ekranik. Kobieta najwyraźniej spostrzegła wyraz bezradności na jego twarzy i, stwierdzając, że ona z początku również nie mogła rozeznać się w tym modelu, wybrała numer, który chłopak jej podyktował. Harry niecierpliwie wsłuchiwał się w sygnał. Błagam - myślał. - Niech Hermiona będzie w domu! Niech będzie! - Słucham? - Po drugiej stronie odezwał się jakiś mężczyzna. - Dzień dobry. Ja... nazywam się Harry Potter, jestem przyjacielem Hermiony, ze szkoły... - Już ją daję. Harry ściskał telefon w jednej ręce, a drugą nerwowo miął pościel. W końcu usłyszał głos przyjaciółki. - Słucham? - Hermiona! To ja Harry. - Harry?! Dursleyowie pozwolili ci skorzystać z telefonu? - Nie, nie... Słuchaj, potrzebuję waszej pomocy. Twojej i Rona. Jestem w szpitalu i... Po drugiej stronie słuchawki usłyszał zduszony krzyk. - Jak to w szpitalu? Co się stało? Jak się czujesz? - Wpadłem pod samochód... - powiedział, ale słysząc, że Hermiona gwałtownie nabiera powietrza, dodał: – Czuję się świetnie! Tylko, no... będę miał kłopoty z... wyjściem stąd. Jeśli podam ci adres, czy moglibyście po mnie przyjechać? Dobrze by było, gdybyście mogli mieć trochę mugolskich pieniędzy na taksówkę, ja mam tylko galeony. Potem wam oddam... - Jasne, jasne... To daj ten adres. Harry uśmiechnął się promiennie i zaczął dyktować. Gdy oddawał telefon pielęgniarce, widział przyszłość w nieco jaśniejszych kolorach. 6. Na miotłach latano od wieków. Z początku bywały to zwykłe gałęzie magicznych drzew, które z czasem nabierały coraz zgrabniejszych kształtów oraz były wyposażane w kolejne, nowocześniejsze funkcje. Wymyślono mnóstwo gier z ich udziałem, przy czym najmodniejszą był oczywiście quidditch. W komórce każdego domu czarodziejów znajdowała się przynajmniej jedna miotła. W końcu były one szybsze oraz łatwiejsze w użyciu i przechowywaniu niż dywany, które, swoją drogą, szybko znalazły się na liście przedmiotów niebezpiecznych, a co się przez to rozumie - zakazanych. Poza tym anglikom trudno było zerwać z tradycją i dziedzictwem poprzednich pokoleń na rzecz wynalazku zza oceanu. Dlatego też miotły były jednym z najpopularniejszych środków transportu brytyjskich czarodziejów. Jednak nie wszyscy potrafili docenić piękno prostych witek oraz zadbanej, lśniącej rączki. Nie wszystkich wiatr we włosach doprowadzał do euforii. Severus Snape należał do tej właśnie mniejszości, która nie znosiła latania i starał się go za wszelką cenę unikać. A teraz, wbrew własnej woli, siedział okrakiem na wypolerowanym kiju, ukryty zaklęciem kameleona. Usiłował utrzymać się na miotle, nie zdradzając się przy tym ze swoją bytnością siarczystymi przekleństwami, które zwykły towarzyszyć mu przy korzystaniu z tego udogodnienia. Mężczyzna zręcznie obniżył lot i skrzywił się, gdy żołądek odpowiedział protestem na taki manewr. O nie, organizm Severusa nie cierpiał latania. Gdy zorientował się, że znajduje się dokładnie tuż nad Norą, wyciągnął różdżkę i szybko wymamrotał długą formułę przeciwzaklęcia na zabezpieczenia, które swego czasu zostały nałożone przez dyrektora. Dumbledore zatroszczył się o to, by Severus wiedział jak je zdjąć i w razie potrzeby mieć szansę dostania się do tego miejsca już po wykonaniu TEJ części planu. Uwieńczył dzieło skomplikowanym ruchem różdżki, z której wyleciało kilkadziesiąt różnokolorowych iskier. W miarę jak opadały w kierunku ziemi, jego oczom ukazywały się kolejne części Nory. Komin, okno, naderwany parapet, doniczki z jakimś kolorowym zielskiem, które musiało pełnić jedynie funkcję ozdobną, ponieważ nie znał ani nazwy, ani zastosowania owych chwastów. Wylądował między drzewami i ruszył w kierunku okna kuchennego. O tej porze Weasleyowie zapewne jedli lunch. Ku swojemu zdziwieniu ujrzał w kuchni jedynie Molly i Artura. Kobieta kończyła wykładanie potraw na półmiski, natomiast mężczyzna nakrywał do stołu dla... raz, dwa, trzy... dziesięciu osób. Severusowi wydało się, że to trochę za dużo, więc policzył ponownie, jednak wynik pozostawał ten sam. Ośmioro Weasleyów (bez Percy'ego) i przyszła żona Billa, która też pewnie została zaproszona - w końcu ślub ma się odbyć już za kilka dni. Kto jest dziesiątą osobą? Potter?... Albo Granger. Severus zaklął. Cóż za gościnna rodzina. Nie dość, że sami mnożą się niczym króliki, to jeszcze spraszają do siebie mnóstwo gości. Nienawidził Nory. Zawsze kojarzyła mu się z rodzinnym szczęściem, gwarem, ciepłem domowego ogniska i bezinteresowną miłością. Tym, na co w jego życiu nie było miejsca, czego sobie nie życzył, od czego starał się trzymać się z daleka. W zupełności wystarczyły mu kontakty z Dumbledorem. Odsunął się od okna, ponieważ pani Weasley właśnie zbliżyła się, by wyjrzeć przez nie na zewnątrz. Jej twarz rozpromieniła się nagle i kobieta żwawo ruszyła do drzwi. Severus podążył wzrokiem do miejsca, w które spojrzała Molly. W ich stronę zmierzała spora grupka ludzi. Najbardziej w oczy rzucał się Charlie, jedyny członek tej rodziny, którego naprawdę... lubił, choć może było to za wielkie słowo. Potem rozpoznał bliźniaków robiących dookoła siebie najwięcej zamieszania i najmłodszego z braci, który z wypiekami na policzkach przysłuchiwał sie temu co mówiła Granger. Tuż koło niej szła wybranka serca Pot... tego chłopaka. Severus ruszył w ich kierunku tuż za Molly. - ...w bezpiecznej strefie, prawda? - dopytywała się panna Granger rozglądając się dookoła. – Mogę bezpiecznie mówić? Nie ma szans na to, że ktoś nas podsłucha? Weasleyowie przytaknęli, a jeden z bliźniaków poprosił, żeby kontynuowała. - No więc... Dziś rano, tuż przed wyjazdem do was zadzwonił do mnie Harry. W pierwszej chwili bardzo się zdziwiłam, bo przecież Dursleyowie nie pozwalają mu korzystać z telefonu. Ale on wcale nie był u swoich krewnych. Miał wypadek i leży w mugolskim szpitalu. Proszę się nie martwić, pani Weasley - powiedział, że wszystko jest z nim w porządku, naprawdę. Po prostu trzeba go stamtąd zabrać jak najszybciej. - Podał ci adres, prawda? - zapytała kobieta, a Hermiona w odpowiedzi podała jej schludnie złożony kawałek pergaminu. – Hmm... to chyba niedaleko Grimmauld Place... prawda, Charlie? Mężczyzna wziął od niej pergamin i przebiegł wzrokiem po adresie. - Tak, ale to co tam jest, wygląda raczej na zapadłą dziurę, niż szpital. Byłem tam z Łapą i... Drzwi kuchenne zamknęły się za nimi z trzaskiem, a Severus uznał, że nie ma potrzeby, by nadal ich podsłuchiwać. Jedyne, co musi teraz zrobić, to uporać się z zabraniem chłopaka ze szpitala przed Weasleyami. Z tą myślą ruszył żwawym krokiem w kierunku krzaków, w których schował miotłę. Jak przystało na typowego Ślizgona – miał już pewien plan.
7. Niewiele czasu zajęło Severusowi Snape'owi znalezienie właściwego szpitala. A właściwie nory, która ową nazwę nosiła. Już od progu czuć było chorobą, wymiocinami oraz starym alkoholem. Najwyraźniej gdzieś w pobliżu znajdowała się izba wytrzeźwień. Starając się niczego nie dotykać, a nawet idąc szybciej, by poły mugolskiego, ale bardzo Severusowego płaszcza nie dotykały brudnej podłogi, podszedł do recepcji. Kobieta spojrzała na niego zza grubych szkieł okularów i otaksowała go spojrzeniem, nie przestając wyrzucać z siebie potoku skrzekliwych słów do słuchawki starego telefonu. Widocznie oględziny wypadły pomyślnie, ponieważ w krótkim czasie zakończyła rozmowę i jeszcze raz spojrzała na wystający spod płaszcza garnitur oraz przewieszony przez szyję jedwabny szalik. Nie miała pojęcia, że stojący przed nią mężczyzna nie trzyma w ręku eleganckiej laski tylko dlatego, że nie zamierzał upodabniać się aż tak bardzo do swojego snobistycznego przyjaciela. - W czym mogę pomóc? - zapytała opryskliwie, a był to najwyraźniej szczyt jej grzeczności, na jaki potrafiła się zdobyć. - Szukam chłopca. Siedemnaście lat, niewysoki, czarnowłosy, szczupły – wyrzucił z siebie szybko i wyjątkowo chłodno. – Jest tutaj zapewne pod nazwiskiem Harry Potter. - No proszę. – Kobieta uśmiechnęła się nieprzyjemnie. – A zarzekał się, że mogą się zgłosić po niego tylko przyjaciele. Pan jest dla niego? - Ojcem. Dzieciak zawsze był bezczelny. Proszę go wypisać i przyprowadzić do mnie. Ochrypły śmiech, który usłyszał w odpowiedzi, wyjątkowo mu się nie spodobał. Tak samo zresztą to, co dodała chwilę później. - Nie mogę go wypisać bez pozwolenia ordynatora, czwarte drzwi na prawo od klatki schodowej. Pierwsze piętro. A chłopak i tak by nie przyszedł. Severus obrzucił ją jednym ze spojrzeń, które niegdyś przeznaczone były dla pierwszorocznych Puchonów, a recepcjonistka chrząknęła, spuściła oczy i szybko zaczęła przeglądać jakieś papiery. Do góry nogami. Snape pozwolił sobie na kpiący uśmiech i ruszył w kierunku schodów. Były zapuszczone podobnie jak hol, jednak nie było tu już tego męczącego odoru wymiocin. Gdy wszedł na oddział, zapach choroby zwiększył się. Drzwi do gabinetu ordynatora były otwarte. Zapukał i, nie czekając na „proszę”, wszedł do środka. Najważniejszy lekarz w całym tym przybytku zupełnie nie pasował do otoczenia. Był wysoki, chudy i łysawy, a poorana zmarszczkami twarz świadczyła o wielu zmartwieniach, nie zaś o wieku. Spojrzał wyblakłymi, niebieskimi oczyma na gościa. - Dzień dobry – powiedział zadziwiająco energicznym i barwnym głosem. – W czym mogę panu pomóc, panie...? - Benjamin Baker - zełgał Snape, po czym szybko spojrzał na identyfikator swojego rozmówcy. – Ordynatorze Brown, przyszedłem tu w sprawie mojego syna. Doniesiono mi, że znalazł się tutaj po wypadku samochodowym. Lekarz zerknął dyskretnie na leżący na biurku arkusz. - Nie mamy tutaj chłopca o takim nazwisku. - Chłopak uciekł z domu. Zazwyczaj w takich okolicznościach podaje się za Harry'ego Pottera. - Och. – Lekarz spojrzał na niego z wyraźnym współczuciem. - Obawiam się, że ta ucieczka nie skończyła się dla niego pomyślnie. Może wolałby pan sobie usiąść? - Postoję. - Nalegałbym... - Severus uniósł dłoń, powstrzymując ordynatora od dalszych próśb, zastanawiając się jednocześnie, co też ten gówniarz zmalował tym razem i z czego będzie musiał go wyciągnąć. - Mam więc nadzieję, że jest pan człowiekiem o twardych nerwach. Pański syn wpadł pod samochód w stanie nietrzeźwym. Należy zaznaczyć, że był to duży, terenowy samochód, a kościec chłopca jest niezwykle delikatny. Jego kości od kolan aż do pasa są w większości drzazgami. Został również uszkodzony rdzeń kręgowy. Obawiam się, że nawet po długim leczeniu i rehabilitacji, chłopiec nie będzie chodził. Snape zacisnął zęby i zmrużył oczy. Uważał się w tej chwili za jednego z największych pechowców na ziemi, a, co gorsza, w jego umyśle przez chwilkę pojawił się cień czegoś na kształt współczucia, co znikło jednak o wiele szybciej, niż się pojawiło. - Proszę wypisać go ze szpitala, zabiorę go do domu i zapewnię odpowiednią opiekę – wycedził, pewny, że tak wściekłym nie był już od bardzo długiego czasu. - Potrzebne będzie kilka dok... - Imperio! – wyszeptał. Kilka minut później ordynator o wyjątkowo nieprzytomnym spojrzeniu prowadził swojego gościa, ściskającego w dłoni niezbędne dokumenty do sali, w której leżał jego znienawidzony syn.
8. Harry leżał w łóżku i wpatrując się w ścianę myślał. Jego umysł rozgrywał właśnie coś w rodzaju meczu ping ponga, przy czym zawodnikami byli Harry optymista, cieszący się, że niedługo zobaczy przyjaciół i opuści to okropne miejsce, oraz Harry skrajny pesymista, użalający się nad własną osobą i nieszczęsną sytuacją. Samopoczucie było piłeczką. Ku jego niezadowoleniu, szala wygranej zaczęła przechylać się na stronę drugiego przeciwnika. Robił się coraz bardziej wściekły, a sala, w której leżał, coraz brzydsza. Miał jej dość dokładnie tak samo, jak ociekającej miodem pielęgniarki, która przyniosła mu obiad i tej drugiej, która szydziła z niego niczym Snape. Na myśl o znienawidzonym nauczycielu zalała go krew i rzucił przed siebie poduszką, po czym od razu pożałował swojego czynu. Uderzyła w twarz stojącego w drzwiach chudego mężczyzny. Jego strój definitywnie wskazywał na to, że ma przed sobą lekarza. Jęknął. - Bardzo przepraszam ja nie chciałem uderzyć... Harry przełknął ślinę. Lekarz miał zamglony wzrok i bezsprzecznie był pod działaniem klątwy Imperius, na której działanie napatrzył się – i odczuł je na sobie – podczas lekcji obrony w czwartej klasie. Ku przerażeniu Harry'ego tuż za lekarzem stał czarodziej, który ową klątwę rzucił. A skoro on wiedział, że Harry tu był, to znaczy, że... - Hermiona! - krzykną, a w jego głosie dominujące miejsce zajmował strach o bliską osobę. - Chyba żartujesz, Potter! - warknął Severus Snape, odsuwając sobie z drogi nieświadomego ordynatora. – Naprawdę myślałem, że nawet ty nie jesteś tak głupi, żeby pomylić mnie z Granger. Najwidoczniej się myliłem. Wstawaj! Och... – Na jego usta wypłyną paskudny, ironiczny uśmiech pełen czegoś podobnego do samozadowolenia. - Przecież ty nie możesz wstać. Straszne, nie uważasz? No cóż, skoro twoje kalectwo przestało być jedynie umysłowe, musimy poradzić sobie jakoś inaczej. Zdejmij z niego tą skorupę – warknął do ordynatora i wyszedł powiewając połami czarnego płaszczem. Przerażony i wściekły z powodu upokorzenia Harry nie zauważył nawet, że jego były profesor ma na sobie mugolskie ubrania, co w normalnej sytuacji zapewne by go rozbawiło. Jednak teraz, nie zdołałby się nawet z tego powodu zdziwić. Zauważył natomiast, że lekarz natychmiast zabrał się za wykonywanie wydanego rozkazu. Rozwiązał bandaż, którym obwiązany był gips opatulający nogi nastolatka. Co więcej, zaczął go rozwijać. - Proszę tego nie robić! - jęknął. - Proszę pana! Proszę tego nie robić! Odepchnął lekarza, jednak ten, jakby tego nie zauważywszy, spokojnie wrócił do swojej pracy. - Nie! Niech pan tego nie robi! Proszę się opanować! Proszę pomyśleć! Niech pan się skupi na rzeczywistości! Niech pan tego nie robi! Nie rób tego, na Merlina!!! - ryknął Harry, gdy mężczyzna odrzucił na bok zdjęty bandaż i zabrał się za rozwijanie drugiego. W akcie desperacji, Harry zaczął odpychać dłonie ordynatora, który niezmiennie powracał do pracy. - Wykonujesz polecenia mordercy! Mordercy, rozumiesz?! Przestań! Nie chcę, żebyś to robił! On mnie zabije! Przestań! Zabierz swoje łapska, wstrętny, ograniczony mugolu! Harry nagle zdał sobie sprawę z tego, co powiedział i przestał krzyczeć, machać rękoma i odtrącać dłonie lekarza. Dlaczego uważał, że nazwanie mężczyzny mugolem będzie obraźliwe? Nie dane było mu się nad tym długo zastanawiać, bo gdy lekarz ściągał gips przeszył go taki ból, że opadł na poduszki bez świadomości. Nie wiedział więc, że tak było dla niego o wiele, wiele lepiej, bo gdy Snape wrócił do sali i spojrzał na odsłonięte uda chłopca, poczuł, że zbiera mu się na mdłości. 9. Harry poczuł, że się budzi. Nie chciał jednak otwierać oczu, by w ten sposób zderzyć się z rzeczywistością. Pościel była miękka i pachniała czystością, a jemu bardzo dobrze leżało się z myślami owianymi snem, a nie otumanionymi lekami przeciwbólowymi. I nagle zorientował się, że czuje swoje nogi. Ale nie tak jak zawsze, miał wrażenie, że otacza je masa bardzo ciepłego i gęstego powietrza, która blokuje mu wszelkie ruchy, ale jej obecność jest przyjemna. Zdecydował się otworzyć oczy i z zadowoleniem stwierdził, że światło słoneczne nie razi go w oczy. Okno znajdowało się za jego plecami i zainstalowane było w dachu. Zatem znajdował się na poddaszu. Wszystkie ściany tego niewielkiego, słabo oświetlonego pokoiku, z wyjątkiem miejsca, w którym znajdowała się szafa ścienna, zabudowane zostały regałami, na których ktoś starannie poukładał książki. Na grzbietach nie było kurzu. Pod oknem, po jego lewej ręce, stał stolik, a na nim lichtarz z trzema świecami. Porządnie wyszorowana i wypastowana podłoga przykryta była starym, ale niezwykle pięknym dywanem. Po dłuższej obserwacji Harry zauważył, że meble wykonane były z miestrzowską precyzją i zapewne miały już swoje lata, a pokój niedawno odmalowano. Jednak nigdzie nie mógł wypatrzyć swojej różdżki. Nie znalazł jej również pod poduszką. Czyli był więźniem w tym pokoju bez drzwi. Więźniem kogoś z ciemnej strony, najprawdopodobniej Snape'a. Nagle ogarnęło go olbrzymie zdumienie, gdy zorientował się, że wciąż żyje po spotkaniu z mordercą Albusa Dumbledore’a. Ze zdrajcą. Zdecydował, że musi usiąść. Po kilku próbach podciągnięcia się na rękach wreszcie mu się udało, a nawet poprawił sobie sam poduszkę tak, by rzeźbione wezgłowie nie wbijało mu się w plecy i szyję. Gdy siedział już wygodnie, uśmiechnął się. - No, Harry – powiedział sam do siebie, z braku innego słuchacza. – Jesteś niezwykle zdolnym dzieckiem. Opanowałeś umiejętność siadania w wieku zaledwie siedemnastu lat. Możesz być z siebie dumny. Nie zdążył sobie jednak przypomnieć, o czym właściwie miał myśleć, gdy naprzeciw niego drgnęła obrotowa półka. W sekretnych drzwiach ukazał się wielki nos, a następnie reszta bladej twarzy i tłuste włosy. Potem do pokoju wsunęła si...
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plrumian.htw.pl
|