[ Pobierz całość w formacie PDF ]
MARTIN AMIS Strzała czasu 1 Co krąży, tu zdąży Ruszyłem naprzód, z najczarniejszego snu prosto między lekarzy... amerykańskich: czułem ich wigor, ledwie powściągany, jak obfite uwłosienie ich ciał; i srogi dotyk srogich dłoni - lekarskich, takich silnych, czystych, aromatycznych. Choć byłem już prawie sparaliżowany, okazało się, że mogę poruszyć oczami. W każdym razie jakoś się poruszyły. Lekarze chyba wykorzystywali mój bezruch. Rozmawiali - czułem to - o moim przypadku, lecz także o innych sprawach, o wolnym czasie, którego mieli w bród: o różnych swoich konikach i tak dalej. Wtem przyszła mi do głowy myśl, zaskakująco klarowna i niewątpliwa, w pełni ukształtowana, dojrzała: Jak ja nienawidzę lekarzy. Wszystkich. Wszelkich. Choćby ten żydowski kawał o staruszce, która biegnie brzegiem morza i krzyczy z rozpaczy: Ratunku! Mój syn lekarz tonie! I to ma być śmieszne. Jej duma chyba rzeczywiście śmieszy: silniejsza od jej miłości. Ale czemu właśnie dumą napawają ludzi te dzieci z lekarskimi dyplomami (czemu nie wstydem, czemu nie pełną niedowierzania zgrozą?), za pan brat z bakcylami i trychinami, z bólem i cierpieniem, operujące wstrętnym słownictwem i równie wstrętnymi narzędziami (zakrwawiony fartuch gumowy na haku). Odźwierni życia. Czemu się tego podejmują? Lekarze wokół mojego łóżka (oczywiście swobodnie ubrani, opaleni) promieniowali puchatą pewnością siebie - i jednomyślnością, jaką daje ostoja w grupie. W swojej sytuacji mogłem czuć się urażony tą beztroską. Lecz właśnie uspokajała mnie nijakość tych lekarzy (sportsmenów, atletów, speców od wigoru) - zapewne skutek uboczny ich śmiertelnie poważnej pogoni za „dobrym życiem”. No cóż, lepsze dobre niż złe. Zmieści się w nim surfing, błogie frymarczenie przyszłością, łucznictwo, lotnia, wykwintne kolacje. Zanim się zbudziłem, śniło mi się... Nie, nie tak. Inaczej: nad ciemnością, z której się wyłoniłem, dominowała jakaś figura, sylwetka mężczyzny o absolutnie nieposkromionej aurze, nasyconej pięknem, przerażeniem, miłością, ohydą, a przede wszystkim mocą. Ta męska postać czy też esencja miała chyba na sobie biały płaszcz (śnieżnobiały kitel). I czarne buty z cholewami. A na ustach szczególny uśmiech. Mógł to właściwie być negatyw-zjawa lekarza numer jeden: jego czarnego dresu i przepotężnych pepegów oraz zadowolonej miny, z jaką wskazał palcem moją pierś, kręcąc głową. Czas płynął niedocieczonym nurtem, bo wypełniała go walka; łóżko wyglądało jak pułapka lub wilczy dół, zasłonięte sieciami, i było tak, jakby się wyruszało w straszną podróż do strasznego sekretu. Czego mógłby ten sekret dotyczyć? Jego, właśnie jego: najgorszego człowieka w najgorszym miejscu i czasie. Wyraźnie nabierałem sił. Lekarze o ciężkich dłoniach i ciężkich oddechach przychodzili i odchodzili, podziwiając moje nowe charkoty i skowyty, co bardziej efektowne tiki, atletyczne skurcze. Często siadywała przy mnie pielęgniarka, sama jedna, i czarująco nade mną czuwała. Jej kremowy uniform szeleścił jak opakowanie, a ja wiedziałem, że mogę w tym dźwięku złożyć wszystkie swoje tęsknoty i całą ufność. Czułem się już bowiem zdecydowanie lepiej, po prostu tip-top. Jak nigdy. Najpierw w lewym boku (nagle), a potem w prawym (rozkosznie, ukradkiem) wróciło mi czucie i wszelkie jego uroki. Doczekałem się nawet pochwały z ust pielęgniarki, bo zręcznie wygiąłem grzbiet, i to prawie bez pomocy, kiedy robiła ten swój numer z basenem... W każdym razie leżałem sobie w nastroju z cicha odświętnym, nie wiem jak długo, póki nie wybiła zła godzina i nie przyszli sanitariusze. Doktorów od golfa mogłem jakoś ścierpieć, a pielęgniarka miała same plusy. Ale sanitariusze dobrali się do mnie elektrycznością i powietrzem. Trzej. Bezceremonialni. Wpadli do sali, wbili mnie w ubranie i wynieśli na noszach do ogrodu. Tak jest. A później elektrodami jak słuchawki (białymi - rozgrzanymi do białości) stuknęli w pierś. Zanim wreszcie sobie poszli, jeden mnie pocałował. Chyba nawet wiem, jak się taki zabieg nazywa: pocałunek życia. Potem musiałem pewnie zemdleć. Kiedy oprzytomniałem, aż mi cmoknęło w uszach i zaraz ogarnęło mnie przepyszne osamotnienie, fala miłości i podziwu dla dużego, flegmatycznego ciała, w którym tkwiłem, tak zaprzątniętego sobą, obojętnego, ciała, które właśnie się pochylało nad klombem róż i wyciągało ręce do zwisającego pędu klematisu, żeby go zaczepić na drewnianej ścianie. To duże ciało dłubało w ziemi umiejętnie, bez pośpiechu: owszem, zna się na tej robocie. Chciałem chwilę odpocząć, porządnie się rozejrzeć po ogrodzie - ale coś tu nie gra. Coś nie gra: ciało, w którym siedzę, nie jest posłuszne mojej woli. Rozejrzyj się, mówię mu. Ale jego szyja mnie ignoruje. Oczy mają własne plany. Czy to coś poważnego? Coś nam dolega? Nie wpadłem w popłoch. Zadowoliłem się widzeniem peryferyjnym, najlepszą w końcu namiastką. Zobaczyłem skędzierzawioną florę, pikującą z góry na dół i drżącą: coś jakby pulsacja lub seria delikatnych eksplozji w skroni. I dookolną bladą zieleń, prążkowaną i inkrustowaną bladym światłem, w odcieniu... w odcieniu amerykańskich pieniędzy. Dłubałem w ziemi, póki nie zaczęło się ściemniać. Cisnąłem narzędzia do komórki. Zaraz, zaraz. Czemu idę do domu tyłem? Zaraz. Czy to zmierzch nadciąga, czy świt? Jaka jest - jaki jest w tej mojej podróży szyk zdarzeń? Jakie zasady? Czemu ptaki tak dziwnie śpiewają? I dokąd ja w ogóle zmierzam? Jedno jest pewne: ustalił się pewien rytm. Chyba już z grubsza się połapałem. Mieszkam w Ameryce, wśród sznurów do bielizny i skrzynek na listy, w Ameryce nieszkodliwej i dobrodusznej, w kraju barw podstawowych i koktajlu kultur, gdzie każdy lubi siebie i innych. Nazywam się oczywiście Tod Friendly. Tod T. Friendly - „Przyjazny”. Ależ tak, jestem, w „Zielonych Latach”, przy wejściu do „Hangaru Hanka” albo na trawniku przed białym ratuszem wypinam pierś, z rękami na biodrach, z miną mówiącą „ho-ho-ho”. Taki już ze mnie gość. Jestem - jestem w warzywniaku, na poczcie, rzucam te różne „Siemasz”, „Na razie”, te jakieś „Doskonale, doskonale”. Ale wychodzi to niezupełnie tak. Na przykład: - Elanoksod, elanoksod - mówi pani w drogerii. - Oktsyszw elanoksod - wtóruję jej. - Inap u kaj a? - Ogerbod oc? - Mhmm - mruczy na koniec, odwijając z papieru mój tonik do włosów. Cofam się do drzwi, przelotnym gestem dotykając kapelusza. Mówię bezwolnie, bo wszystko teraz tak robię. Prawdę powiedziawszy nieprędko się połapałem, że żałosne ćwierkanie, które wszędzie słyszę, to właśnie mowa ludzka. Jezu, przecież nawet głosy skowronków i wróbli brzmią dostojniej. Tłumaczę ten ludzki świergot na normalne dźwięki - z prostej ciekawości. Szybko się go nauczyłem. Widać znam go jak własny, skoro już mi się w nim śni. Ale tu, w głowie Toda, jest i drugi język. W tym drugim też czasem śnimy. Lecz na razie w zgrabnej czapce, w nowych butach, z gazetą pod pachą mijamy domki (gęsta zabudowa), skrzynki pocztowe (Wells, Cohen, Rezika, Meleagrou, Klodzinski, Schering-Kahlbaum, kogo tu nie ma), ciche ambicje drobnych posesjonatów (SZANUJ CO NIE TWOJE), autobusy pełne dzieciarni, żółtą tabliczkę ZWOLNIJ - DZIECI, a na niej czarną sylwetkę chłopca spieszącego z teczką (oczywiście nie patrzy. Biegnie, cały tym pochłonięty. Twarz, oczy celują skosem w dół. Nie ma głowy do aut: chce tylko - no i wolno mu - robić użytek ze swoich doczesnych mocy). Gdy malcy przeciskają się obok mnie w supersamie, cnotliwie mierzwię im czupryny. Tod Friendly. Do jego myśli nie mam dostępu, za to w emocjach po prostu się nurzam. Jestem krokodylem w gęstej rzece jego tonusu psychicznego. I wiesz co? Każde spojrzenie, każda para oczu - nawet jeśli całkiem niewinnie go taksują - trafia w jakiś delikatny punkt, a ja czuję gorącą falę strachu i wstydu. Czy to w ich stronę zmierzam? Strach Toda, kiedy się tak nad nim chwilę zastanowię, jest naprawdę przerażający. I niezrozumiały. Jest to strach przed okaleczeniem. Kto byłby sprawcą? I jak Tod może się ustrzec? Patrz. Jesteśmy coraz młodsi. Słowo daję. I silniejsi. Nawet wyżsi. Nie bardzo rozpoznaję świat wokół nas. Wszystko niby znajome, ale wcale mnie to nie uspokaja. Przeciwnie. Pełno w tym świecie błędów, diametralnych pomyłek. Inni też młodnieją, lecz jakoś się nie przejmują, nie bardziej niż Tod. W przeciwieństwie do mnie nie czują, że to wbrew intuicji, trochę też obrzydliwe. Ale jestem bezsilny, nad niczym nie mam kontroli. Nie mogę robić z siebie wyjątku. Czy tamci też kogoś w sobie noszą, takiego pasażera czy pasożyta jak ja? Szczęściarze. Zakład, że nie śni im się nasz sen. Postać w białym kitlu i czarnych butach z cholewami. A w ślad za nią zamieć, wicher i śnieg z deszczem, burza ludzkich dusz. Tod i ja codziennie czytamy gazetę i odnosimy ją z powrotem do sklepu. Zawsze uważnie sprawdzam datę. To idzie tak: po drugim października - pierwszy. Po pierwszym - trzydziesty września. I co powiesz? Podobno każdy wariat ma w głowie coś jakby studio czy atelier filmowe, które sam urządza, dekoruje, zamieszkuje. Ale Tod wydaje się zdrowy na umyśle, a jego świat nie jest hermetyczny. Chyba po prostu film wyświetla mi się od końca. Nie taki znów ze mnie naiwniak. Okazuje się na przykład, że dysponuję sporą liczbą informacji bez wartości rynkowej, czy - jak kto woli - wiedzą ogólną. E = mc2. Prędkość światła wynosi trzysta tysięcy kilometrów na sekundę. Niezłe tempo. Wszechświat jest skończony, ale nieograniczony. Planety nazywają się Merkury, Wenus, Ziemia, Mars, Jowisz, Saturn, Uran, Neptun, Pluton - biedny Pluton, poniżej zera, poniżej normy, cały z lodu i skał, i tak ma daleko do ciepła i blasku. Życie to nie bajka. Wahnięcia, objazdy. Coś wygrasz, coś przegrasz. W sumie się zniweluje. Wyrówna do poziomu. Co krąży, tu zdąży. 1066, 1789, 1945. Mam nadzwyczaj bogate słownictwo (monada, retrowersja, nekropolia, palindrom, antydyses-tablishmentarianizm) i z nonszalancką swobodą poruszam się wśród reguł gramatyki i ortografii. Na tabliczce SZANUJ CO NIE TWOJE brak przecinka. (A przy szosie numer sześć wisi reklama NIE WINNE WINKO z pisownią rozłączną zamiast łącznej.) Pominąwszy czasowniki oznaczające ruch lub proces, które zawsze mam ochotę wziąć w cudzysłów („dawać”, „spadać”, „jeść”, „wydalać”), język pisany rozumiem bez trudu, w przeciwieństwie do mówionego. Jeszcze jeden kawał: „Dzwoni do mnie dziewczyna i mówi: «Przyjeżdżaj, chata pusta». No więc jadę, i myślicie, że co? Faktycznie, chata pusta”. Mars to rzymski bóg wojny. Narcyz zakochał się we własnym odbiciu - we własnej duszy. Gdybyś poszedł na układ z diabłem, a on chciałby czegoś od ciebie, nie oddawaj mu lustra. Wszystko, byle nie lustro, twoje odbicie, sobowtór, sekretny wspólnik. Ale jedno się przynajmniej diabłu chwali: działa z własnej inicjatywy, a nie tylko na cudzy rozkaz. Nie sposób zarzucić Todowi Friendly, że kocha się we własnym odbiciu. Przeciwnie: patrzeć na nie nie może. Całą toaletę robi po omacku: goli się elektryczną maszynką i sam się strzyże brutalnymi nożycami kuchennymi. Bóg jeden wie, jak Tod wygląda. W domu jest naturalnie parę luster, ale nigdy nie patrzy w nie, nie zasięga ich rady. Czasem mignie mi w zacienionej witrynie; kiedy indziej trafi mi się krzywe odbicie w lśniącym kranie, w nożu. Trzeba przyznać, że moją ciekawość mocno studzi obawa. Ciało Toda nie najlepiej wróży: patetyczne plamy na grzbietach dłoni, tors udrapowany fałdami skóry zalatującej drobiem i miętą, no i te stopy. Na ulicach Wellport spotykamy nieraz świetne okazy starych Amerykanów - baryłkowatych dziadków i tęgie wilki morskie: „pyszne” typy. Tod nie jest pyszny. Jeszcze nie. Na razie wciąż jest nieźle sterany, cały pokręcony, naburmuszony i zawstydzony. A jego twarz? No cóż, stało się - pewnej nocy, w przerwie między złymi snami. Podreptał do ciemnej łazienki, zgarbił się nad umywalką, zagubiony, w totalnej depersonalizacji, i puścił wodę z kranu, żeby się uspokoić albo okiełznać. Jęknął, wyprostował się przed ciemnym lustrem i sięgnął ręką do kontaktu. Nie ma gwałtu, pomyślałem. Ale nie dało się wolniej niż z prędkością światła. Tylko spokój. No, to fru... Przeczuwałem, że mam zasrany wygląd, ale to już zakrawa na śmieszność. O rany. Rzeczywiście wyglądamy jak kupa gnoju. Ściśle mówiąc, krowi placek. Ojejku. Czy tam w środku naprawdę ktoś jest? Owszem: pomału wyłonił się kształt, głowa Toda. W obstawie uszu wielkich jak gitary ciemię koloru skórki pomarańczowej przykrywały rzadkie włosy, białe robale. W dodatku tłuste. Tego akurat się spodziewałem: każdego ranka zbiera z nich do butelki maź, a co kilka miesięcy sprzedaje ją w drogerii za niecałe trzy i pół dolara. Tak jak tę słodkowonną zasypkę, którą z siebie wytrząsa jego zagadkowo grzeszne ciało... Co do samej twarzy: z jej ruin i zgliszcz nie da się nic wyczytać, tylko spirale ekspresji wokół oczu, surowych, skrytych, karygodnie komicznych, wystraszonych. Tod zgasił światło. Wrócił do łóżka i podjął przerwany koszmar. Z jego pościeli bije biały zapach strachu. Muszę wąchać wszystko to, co on - zasypkę dla niemowląt, jego paznokcie, zanim ogień nimi plunie, a Tod nadstawi miskę i w bólach przytwierdzi je do czubków swych podekscytowanych palców. Czyżbym się mylił, że to dziwaczny sposób? Choćby fakt, że źródłem wszelkiego życia, wszelkiej pożywności i sensu (a także sporych sum) jest jeden jedyny sprzęt domowy: dźwigienka spłuczki sedesu. Pod koniec dnia, tuż przed kawą, wchodzę. A on już tam na mnie czeka: upokarzający, ciepły odorek. Spuszczam spodnie i ciągnę za magiczną rączkę. I nagle wszystko pływa, łącznie z papierem toaletowym, którego używasz i zaraz zręcznie nawijasz go z powrotem na rolkę. Podciągasz spodnie i czekasz, aż minie ból. To chyba cała ta transakcja tak nas boli, ta zależność. Nic dziwnego, że przy tym płaczemy. Rzut oka na czystą wodę w muszli. Ja tam nie wiem, ale to chyba cholerny sposób na życie. Potem już tylko dwie kawy bez kofeiny i buch do wyra. Jedzenie to też średnia przyjemność. Najpierw wstawiam czyste naczynia do zmywarki, która działa, nie można narzekać, tak jak cała moja domowa maszyneria, póki nie przyjdzie jakiś gruby drań w dresie, żeby ją zmasakrować narzędziami. Początek jest do wytrzymania, ale potem wybierasz brudny talerz, wyjmujesz ze śmieci resztki, siadasz przy stole i chwilę czekasz. Zaczyna mi się odbijać tym i owym, a kiedy mam już pełne usta, językiem i zębami zręcznie ugniatam z bezkształtnej mazi kąski, odkładam je na talerz i dalej rzeźbię nożem, widelcem i łyżką. To akurat właściwie relaks, chyba że trafi się zupa czy inna zmora. Potem żmudne studzenie, składanie wszystkiego do kupy i pakowanie, zanim odwieziesz cały kram do supersamu, gdzie zresztą, przyznam, mój trud jest niezwłocznie i sowicie wynagradzany. Jeszcze tylko przejść się z wózkiem albo z koszykiem między półkami i odłożyć na miejsce każdą paczkę czy puszkę. Kolejny wielki zawód w tym życiu: czytanie. Co noc zwlekam się z łóżka, żeby zacząć dzień - od czego? Nie, nie od książki. Nawet nie od porządnej gazety. Nie. Przez dwie, trzy godziny muszę znosić ujadanie jakiegoś brukowca. Zaczynam u dołu kolumny, pracowicie pnę się wzwyż i wreszcie napotykam gorszące, wydrukowane wołami podsumowanie artykułu: MĘŻCZYZNA URODZIŁ PSA. Albo: AKTORECZKA ZGWAŁCONA PRZEZ PTERODAKTYLA. Czytałem nawet, że Greta Garbo zreinkarnowała się jako kot. No i te wszystkie bzdury o jakichś tam bliźniakach. Z kosmicznych chmur lodowych zstąpi wkrótce nordycka rasa wyższa, aby władać ziemią przez tysiąc lat. I tyle gadania o Atlantydzie. Nic dziwnego, że tę lekturę przywożą mi śmieciarze. Taszczę ją do domu całymi workami, które wyłaniają się jakby same z potwornych szczęk śmieciarki, wcielenia uprzemysłowionej przemocy. Siedzę więc, śliniąc się w kieliszek, i chłonę ten szajbnięty szajs. Trudno i darmo. Jestem na łasce i niełasce Toda. Co się dzieje? Pytam, co się dzieje na świecie? A skąd mam wiedzieć. Czasem tylko coś mi wpada w oko, kiedy Tod przestaje się gapić w „Krzyżówkę Na Jednej Nodze”. Bo przeważnie muszę kontemplować takie mądrości, jak Niemały (4) albo Przeciwieństwo brudu (8). W saloniku stoi regał z książkami. Za zakurzoną szybą prężą zakurzone grzbiety. Ale nic z tego. Nic, tylko ŻYCIE EROTYCZNE NA PLUTONIE. ZSA ZSA GABOR TO JA, TWIERDZI MAŁPA. SYJAMSKIE BLIŹNIĘTA. Rok za rokiem mija piorunem i pojawiają się pewne plusy. Epoka Reagana bardzo chyba Todowi służy. Fizycznie jestem w znakomitej formie. Kostki nóg, kolana, kręgosłup i szyja już mnie nie bolą bez przerwy, a w każdym razie nie wszystkie naraz. Dużo szybciej się ruszam - choćby i na drugi koniec pokoju. Ani się obejrzysz, a już tam stoję. Sylwetkę mam prawie książęcą. Dawno sprzedałem laskę. Tod i ja czujemy się tak fantastycznie, że nawet zapisaliśmy się do klubu i gramy w tenisa. Może zresztą trochę pochopnie, bo - przynajmniej z początku - cholernie bolały nas plecy. A w ogóle tenis to głupi sport, stwierdzam: kosmata piłka wyskakuje z siatki albo z ogrodzenia w głębi kortu i wszyscy czterej młócimy w nią, póki jej nie zgarnie do kieszeni - na moje oko, całkiem według swego widzimisię - serwujący. Ale co się naskaczemy i naparskamy, to nasze. Przekomarzamy się i nabijamy z naszych pasów przepuklinowych i opasek na łokcie. Puk, puk - mówią rakiety. Tod jest dosyć popularny; koledzy chyba go lubią. Nie wiem, co on do nich czuje, ale jego gruczoły donoszą mi, że nie pragnie dowodów uwagi, najchętniej całkiem by bez niej się obszedł. Przeważnie siedzimy w świetlicy i gramy w karty. Tam też widuję prezydenta - w telewizorze zawieszonym pod sufitem. Tak, tych starszych panów, dziadków z plamami na skórze i soczkami w szklankach, zdrowo rajcuje prezydent: jego zmarszczone brwi, jego gafy i niezrównane włosy. Tod lubi świetlicę, lecz nienawidzi i boi się pewnego jej bywalca. Jest to niejaki Art - jeszcze jeden gorylowaty dziadźka. Kiedy grzmotnie cię w plecy, to jakby chciał zabić, a jego potężny głos przenika galaktyki. Sam się zląkłem, gdy Art pierwszy raz doturlał się do naszego stolika, dał Todowi po karku, aż mu go o mało nie złamał, i huknął z niewiarygodną mocą: - Żresz je na surowo! - Tak? Na czym? - spytał Tod. Art pochylił się nad nim. - Innym możesz wciskać popelinę, Friendly, ale ja wiem, na czym ci najbardziej zależy. - O, w tych plotkach jest wiele przesady. - Ciągle jeszcze się za nimi uganiasz? - zawołał Art i poturlał się dalej. Ilekroć próbujemy się przemknąć obok jego stolika, zapada krótka cisza i zaraz po sali niesie się szept: - Tod Friendly: miał więcej dup niż deska w klopie. Todowi wcale to nie w smak. Wcale a wcale. Chociaż owszem, ostatnio w supersamie zahacza wzrokiem o ciała miejscowych Fraulein ciągnących wózki z zakupami. Kostki nóg, zarys miednicy, wcięcie mostka, włosy. Wyszło też na jaw, że Tod ma czarną skrzynkę, a w niej zdjęcia kobiet - wesołych starych lal w wieczorowych sukniach albo beżowych spodniumach. Listy przewiązane wstążkami, medaliony, różne miłosne bibeloty. Bliżej dna, tam gdzie Tod nieczęsto buszuje, kobiety wyraźnie młodnieją i pokazują się w szortach lub w kostiumach kąpielowych. Jeśli trafnie się domyślam, co ta kolekcja wróży, to po prostu nie mogę się doczekać. Dosłownie przebieram nogami. Nie wiem, czy nie zabrzmi to zbyt niejasno, przyznam jednak, że zaczyna mnie męczyć towarzystwo Toda. Zgoda, jedziemy na jednym wózku. Lecz Todowi nie służy ta samotność. Żyje przecież w zupełnej izolacji. Bo nie wie o moim istnieniu. Ciągle nabywamy nowych nawyków. A raczej nałogów - złych, samotnych nawyków. Tod grzeszy solo... Rozsmakował się w tytoniu i alkoholu. Zaczyna od nich dzień: cicha lampka czerwonego, zadumane cygarko - a czy uleganie tym przywarom z samego wieczora nie uchodzi za rzecz szczególnie złą? Mało tego. Bez entuzjazmu, a na ile potrafię ocenić, także bez wielkiego powodzenia, wdajemy się sami ze sobą w jakieś seksowne igraszki. Nie codziennie, ale jeśli już, to natychmiast po przebudzeniu. Potem dźwigamy się z łóżka i zbieramy z podłogi ubranie, siadamy i ślinimy się do kieliszka, pykając cierpką cygaretkę gapimy się w brukowiec pełen beznadziejnych bzdetów. Nie umiem poznać - a muszę wiedzieć - czy Tod jest dobry. Albo jak bardzo jest zły. Na ulicy odbiera dzieciom zabawki. Serio. Dzieciak sobie stoi, obok podenerwowana matka, tęgi tata. Tod podchodzi. Zabawkę - piszczącą kaczuszkę czy coś - podaje mu uśmiechnięte dziecko. A Tod ją - cap. I wycofuje się z tak zwanym - jeśli się nie mylę - „uśmieszkiem gównojada”. Twarz dziecka blaknie, nagle się zamyka. Uśmiech znika razem z zabawką: Tod zabrał jedno i drugie. Idzie do sklepu, żeby spieniężyć. Za ile? Raptem za kilka zielonych. W pale się nie mieści. Facet potrafi zabrać niemowlakowi cukierek dla głupich pięćdziesięciu centów. Chodzi do kościoła i w ogóle. Wlecze się tam co niedziela, w kapeluszu, krawacie, ciemnym garniturze. Te wybaczliwe spojrzenia, którymi obrzucają człowieka przy wejściu... Tod wyraźnie potrzebuje tych spojrzeń, potrzebuje społecznej aprobaty. Siedzimy w stallach i wielbimy trupa. Ale i tak widać, po co Tod przyszedł. Jezu, jak mu nie wstyd. Zawsze ściąga z tacy spory banknot. Bardzo to wszystko jest dziwne i obce. Wiem, że mieszkam na wściekłej, czarodziejskiej planecie, która ocieka czy też płacze deszczem, czasem wręcz miota jego strugami, jakby smagała mnóstwem biczów, z prędkością trzystu tysięcy kilometrów na sekundę strzela w firmament grotami elektrycznego złota i jednym jedynym wzruszeniem płyt tektonicznych może w pół godziny zbudować miasto. Tworzenie... łatwizna, kwestia chwili. Istnieje też, zdaje się, wszechświat. Ale nie znoszę widoku gwiazd, chociaż wiem, że tam są, no i jednak na nie patrzę, bo Tod nocą spogląda w niebo, jak każdy, grucha i wskazuje palcem. Wielka Niedźwiedzica, Syriusz, Pies. Gwiazdy to dla mnie igły i szpilki, mapa zmory sennej. Nie łącz kropek... Tylko w jedną mogę wpatrywać się bez bólu. W jedną planetę. W tę, którą nazywają gwiazdą wieczorną, gwiazdą zaranną. W żarliwą Wenus. W czarnej skrzynce Toda - wiem - pełno jest listów miłosnych. Cierpliwości, mówię sobie. Na razie co pewien czas składam, zaklejam byle jak i wysyłam listy, których nie napisałem. Tod robi je z ognia. W kominku. Potem wychodzimy przed dom i wtykamy je do naszej skrzynki z napisem T.T. FRIENDLY. Są to listy do mnie, do nas. Jak dotąd tylko od jednej osoby. Od jakiegoś faceta z Nowego Jorku. U dołu zawsze ten sam podpis. Treść listów też niezmienna: Szanowny Panie! Mam nadzieję, że zdrowie dopisuje. U nas pogoda wciąż względnie łaskawa! Z najlepszymi życzeniami, szczerz oddany... Nadchodzą co rok, koło sylwestra. Szybko wydały mi się monotonne i nijakie. Tod jest innego zdania. Przed nadejściem każdej przesyłki jego fizjologia całymi nocami sygnalizuje wzmożony strach, haniebną ulgę. Ale na księżyc lubię patrzeć. O tej porze miesiąca jego twarz ma szczególnie tchórzliwy wyraz i cofnięty podbródek, jak wygnana, odarta z zaszczytów dusza Ziemi. 2 Musisz być okrutny, żebyś był dobry Nowość goni nowość. Nowy dom. Kariera. Auto. No i miłość. W tym całym poruszeniu nie miałem prawie chwili dla siebie. Przeprowadzka była operacją idealnie symetryczną: przytomną i elegancką. Przyszli jacyś atleci i załadowali moje rzeczy do furgonetki. Jechałem z nimi w szoferce (przerzucając się monosylabami) - aż do celu. Czyli do miasta. Pojechaliśmy na południe od rzeki szosą numer sześć, przez tory, mijając zagrody dla zwierząt rzeźnych pełne zardzewiałych gorsetów, wyciągów i kołnierzy ortopedycznych. Nowy dom jest mniejszy niż ten, do którego przywykliśmy: segment, dwa pokoje na parterze, dwa na piętrze, z tyłu podwóreczko. Zachwyca mnie to miejsce, bo najbardziej chyba cenię ludzką różnorodność i ten uroczy amerykański pluralizm, który tutaj przejawia się jeszcze silniej niż pod starym adresem. Ale Tod jest w rozterce. Skołowany. Widzę to. Na przykład w dniu przeprowadzki, zanim tragarze skończyli taszczyć skrzynie i pudła, wymknął się do ogrodu - tego samego ogrodu, w który włożył lata pracy. Pomału ukląkł i chciwie, smakowicie węsząc... Było to na swój sposób piękne. Rosiste krople pojawiły się na suchej trawie i wzbiły w powietrze, jakby dzięki skurczom naszej klatki piersiowej. Obmyły nam policzki - rozkosz! - a potem wessaliśmy je piekącymi oczami. Tyle cierpienia. I czemu? Myślałem, że Tod opłakuje ogród i to, co z nim zrobił. Kiedy zaczynaliśmy, ogród wyglądał jak raj, ale z upływem lat - no cóż, powiem tylko: nie moja wina. I nie moja decyzja. Ja przecież nigdy nie decyduję. Czyli łzy Toda były łzami skruchy, żalu. Za to, co uczynił. No, popatrz. Koszmar, wszystko zwiędło i zapleśniało, dostało grzyba i plam. Tulipany i róże cierpliwie zasuszył i połamał, a ich ekshumowane zwłoki otulił plastikiem, zaniósł w papierowej torbie do sklepu i sprzedał. Pokrzywy i inne zielska wwiercił w ziemię, która przyjęła, zachłannie chwyciła całą tę szpetotę. Takie wydał owoce sumienny wandalizm Toda. Z lublicą, mączlikiem i pilarzem Tod jest spoufalony. I z końską muchą. Powolnym skrętem nadgarstka wzywa je, żeby mu siadły na twarzy. Musca domestica ma oskomę na muskuł, odlatuje i zawraca: odpoczywa, z nadzieją i złością zacierając łapki. Niszczenie - trudna sprawa. Niszczenie wymaga czasu. Tworzenie, jak już mówiłem, to fraszka. Na przykład auto. Ledwo trochę się zadomowiliśmy, wstępujemy do małego ni to warsztatu, ni to cmentarzyska samochodów o parę ulic na południe. Powiedziałbym: dziura w ścianie, a nie firma. Tylko że nie było nawet ściany, żeby w niej wyharatać dziurę. Okoliczne domy dały za wygraną. Tak już widać jest we współczesnym mieście. Da się w nim pracować. Ale od nikogo serio się nie wymaga, żeby tam mieszkał. Sedno sprawy, sens i sedno, osadza się na peryferiach, w karbowanych kolumnach wieżowców. A z autem na oko wszystko było w porządku. Auto jak auto. Lecz Tod patrzył na nie ze szczerym uczuciem, z mętnym żarem - czy ja wiem? - odtrąconej miłości. Zaraz podszedł facet z warsztatu, wycierając zatłuszczone palce zatłuszczoną szmatą. A Tod raptem mu daje osiemset dolców. Tamten liczy i chwilę się targują, bo Tod mówi dziewięćset, a mechanik siedemset, potem sześćset, ale Tod obstaje przy tysiącu, i tak dalej. Kiedy Tod został wreszcie sam na sam z autem, musnął palcami karoserię. Czego szukał? Blizn. Śladów obrażeń... Pamiętam, że już wcześniej był smutny tamtego ranka. Od popołudnia, kiedy wybrał się na pogrzeb, a może przypadkiem obserwował go z daleka, na cmentarzu bez żałobników, gdzie groby nie wystawały z ziemi. Potem przeżegnał się i szybko wymknął. Wróciliśmy autobusem, a one zawsze tak się wloką, pełne pijaczków i rozwrzeszczanych dzieci... Nie ma to jak auto. Tak, auto. Codziennie zaglądaliśmy do warsztatu, a nasz wóz był w coraz cięższym stanie. Osiemset dolarów? Blachotłuki dosłownie na naszych oczach cierpliwie obrabiały go młotkami i kluczami, pochłonięte żmudną, demolką. Łatwo więc się domyślić, że zanim pojechaliśmy odebrać auto (tym razem gdzie indziej: właśnie na peryferie), wyglądało jak ostatni gruchot. My też zresztą nie byliśmy u szczytu formy. Transakcję poprzedziło nadzwyczaj niemiłe preludium. Szpital. No właśnie. Wizyta na urazowym. Sami tam trafiliśmy (Tod zna to miasto na wspak, nie wiem skąd), Bogu dzięki nie na długo. Robisz, co musisz: ściągasz koszulę, dajesz się szturchać i opukiwać, ale nie podnosisz głowy: wolisz nie widzieć, co się dookoła wyprawia. Nie twoja rzecz zabierać głos. Nie twój interes. W końcu sanitariusze zawieźli mnie na peryferie, na miejsce kraksy. Stał tam mój wóz, jak stary wściekły knur przychwycony w pół spazmu, z ryjem i kłami zgniecionymi na dymiącą miazgę. Sam też nie czułem się najlepiej, kiedy policjant pomagał upchnąć mnie za kierownicą i próbował zatrzasnąć pogięte drzwiczki. Od tego momentu odpuściłem sprawę, oddając wszystko w ręce Toda. Gapili się na nas różni tacy, a Tod przez chwilę też tylko się na nich głupio gapił. Zaraz jednak wziął się do roboty. Wdeptał hamulec, żeby auto szurnęło w tył i zaczęło miotać się konwulsyjnie, rzężąc i rżąc. Zręcznym poślizgiem zawadził o zgięty hydrant na chodniku i nastawił mu zwichnięte ramię, aż chrupnęło - i slalomem pomknęliśmy wstecz. Inne auta z piskiem opon wypełniały po nas nagłą próżnię. Kilka minut później: pierwszy odcinek naszego życia erotycznego. Niezły zbieg okoliczności. Zajechaliśmy pod dom i Tod dał gaz do dechy, raptownie hamując. Nawet nie przystanął, żeby napatrzeć się samochodowi (fantastyczny stan: nówka!), tylko wbiegł do mieszkania, z gorącym sapnięciem ściągnął płaszcz i porwał za telefon. Usiłowałem się skupić. Większość chyba złapałem. Szło to z grubsza tak: - Żegnaj, Tod. - Czekaj. Nic nie rób. - A co za różnica? Zasrane życie i tyle. - Irene - powiedział. - Właśnie że tak, Tod, zrobiła się ze mnie wstrętna starucha. Jak to się stało? - Nie mówisz serio. - Nie, nie mówię serio. Zabiję się. - Nie mówisz serio. - Zadzwonię do „New York Timesa”. - Irene - powtórzył z jakimś nowym żarem w głosie. I w całym ciele. - Wiem, że zmieniłeś nazwisko. I co ty na to! Wiem, że uciekłeś. - Nic nie wiesz. - Naskarżę na ciebie. - Naprawdę? - Mówisz o nim w nocy. Przez sen. ...
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plrumian.htw.pl
|